Koniec miesiąca i kolejne podsumowanie. 18 treningów, 121 km, brak poważnych kontuzji i przerw w bieganiu. W listopadzie było 104 km na liczniku i myślałem, że raczej lepiej się nie da ze względu na zimę, a tu proszę. Miło jest zaskoczyć siebie samego.
Jako że to koniec roku, to jeszcze wkleję podsumowanie całościowe z runkeepera:
Czas świąt to czas spotkań z rodziną i ze znajomymi, którzy rozjechali się po świecie lub dla których nie ma czasu w ciągu "normalnego" okresu w roku. To także czas odwiedzania zamojskich barów i restauracji. Zacznę od tego jakie miejsca zwykłem odwiedzać w przeszłości.
Pierwsze miejsce, które odwiedzałem to zamojski kazamat (nie zamierzam używać wielkich liter, bo dla mnie te nazwy to wyrazy pospolite). Miejsce, które nie może liczyć się z żadnym innym. Legenda. Rockoteki na których działy się takie rzeczy, że pozostaną w mojej pamięci na zawsze. Klub, do którego idąc na piwo można było wziąć ze sobą KASETĘ z ulubioną muzyką i przy odrobinie szczęścia (lub widzimisię barmanki, ewentualnie ilości zgłoszonych kaset) posłuchać sobie Nirvany, Metallicy, czy Illusion. I te wnęki ze stołami, gdzie mieściło się ze dwadzieścia osób (a może więcej?), świeczki... Imprezy serduszkowe z okazji WOŚP. Aż się łezka w oku kreci...
Kiedy zamknięto kazamat zaczął się okres bramy. I tu też przeniosło się towarzystwo z kazamatu. Brama była mniejsza, brudniejsza i bardziej śmierdząca. Ale były rockoteki i koncerty. Z bramą wiąże się też pewne wspomnienie bardzo osobiste (ale nie mające żadnego związku z miłością). Brama była miejscem, gdzie spędziłem naprawdę dużo czasu. Pewnego dnia bramę zamknięto.
Potem była piątka. Piata strona świata. Klub z fajnym pomysłem, ale szybko stał się miejscem, gdzie zaczęła się schodzić dzieciarnia i zaczęło to przeszkadzać. Ale chodziło się do piątki, bo byli tam też znajomi, a poza tym nie było żadnej alternatywy...
Aż do czasu owcy. W owcy było super na samym początku, kiedy w lokalu nie sprzedawano alkoholu. Nie trwało to długo, ale było świetnie. Przynajmniej dla mnie, jako że nienawidzę zalanych w ciula zjebów, którym się wydaje, że boga złapali za nogi... Owca była fajna także ze względu na menu - była to jedyna w Zamościu restauracja wegańska (a jeśli nie wegańska, to na pewno wegetariańska). Ale Zamość to zbyt mała pipidówa, żeby takie coś się utrzymało. Wiadome to było od samego początku, mimo dobrego jedzenia (i niedrogiego), dobrych piw (miodowe, niepasteryzowane), imprez, klimatu i ludzi (tam można było spotkać pana Piro - człowieka, który był takim dobrym duszkiem siedzącym przy stole w kąciku).
Od kiedy przestałem palić papierosy i pić alkohol skończyło się wychodzenie do barów, a jeśli już, to rozważam teraz z MKŻ gdzie pójść ze względu na muzykę, kartę menu i dym papierosowy. W zeszłym roku na wakacjach odwiedziliśmy bary na starówce. W sumie warto wspomnieć o jednym - skarbcu win. Są tam ciekawe propozycje drinków bezalkoholowych. W innych starówkowych barach człowiek niepijący alkoholu nie ma czego szukać (chyba że ktoś się zgodzi na gorącą kawę lub herbatę w 30°C upału... Piszę tak, bo zdarzało się, że brakowało nawet soków owocowych...). Jeśli chodzi o dym papierosowy, to pod parasolkami jest to sprawa nierozwiązana - szlag mnie trafia, kiedy widzę mamusie z tatusiami i dziećmi obżerającymi się pizzami, raczonymi mgiełką dymu z sąsiednich stolików. Albo jak towarzystwo pseudo-sportowców z tępymi lachonami pali mi pod nosem jedną faję za drugą... "Zawsze można zmienić miejsce" - ktoś powie. Tak, tyle ze wszędzie pod parasolkami jest tak samo.
Podczas tegorocznych świąt odwiedziłem broadway, browar zamojski, kosz i piątą stronę.
O broadwayu ciężko cokolwiek powidzieć, bo oprócz naszej paczki byli jeszcze jacyś kolesie i tyle. Pustka. W piątej jak to w piątej - frekwencja nienaganna i dobra muzyka. Kosz - PORAŻKA. Browar - pozytywne zaskoczenie.
Jeśli chodzi o browar, to w tym miejscu byłem po raz pierwszy. NIGDY wcześniej nie byłem w tamtym budynku, więc nie wiedziałem, czego się spodziewać. A okazało się, że jest mnóstwo miejsca, stoliki dla wielu osób jak i małych grupek, w menu zamojskie piwa (ponoć bardzo dobre - może spróbuję przy okazji maratonu w ramach nawadniania organizmu), coś do zjedzenia, miła obsługa, parking. Nie pamiętam, czy w lokalu leciała muzyka, ale jeśli była, to albo nie przeszkadzała (czyli nie było disco), była cicho albo nie było jej wcale, co akurat wyszło na dobre (można było zrozumieć osobę siedzącą naprzeciwko bez darcia się do siebie). I rzecz najważniejsza - brak dymu tytoniowego. Czego nie można powiedzieć o broadwayu lub piątej stronie. (nie wspominając o śmietniku... tzn. koszu)
W broadwayu czuć dym, bo palacze wychodzą do przedsionka przy wejściu do lokalu i mimo wszystko dym dostaje się do środka. W piątej jest osobna sala, ale drzwi nie były zamknięte, więc i tak troszkę było czuć (albo sobie wmawiam, bo nie zaglądaliśmy do tej drugiej sali, a że przyszliśmy tu zaraz po koszu, to może po prostu sami śmierdzieliśmy dymem). Ale to wszystko nie może się równać z koszem.
W koszu byłem pierwszy raz w tej nowej lokalizacji i nigdy więcej tam nie zajrzę. Po pierwsze beznadziejnie ulokowane drzwi wejściowe. Po drugie jakieś dziwne pokoje z tabliczkami "monitoring straży miejskiej". Po trzecie zimno w toalecie i tylko jedna kabina na potrzeby. Po czwarte SCHODY, SCHODY, SCHODY... Po piąte bar (jako miejsce, gdzie zamawia się napoje), dla którego na opisanie obraźliwych epitetów ciśnie mi się na usta tyle, że... (szkoda gadać, kto był [szczególnie na jakiejś imprezie] będzie wiedział o czym piszę). I rzecz, za którą skreślam kosza na dobre - papierosy. Niby jest oddzielna palarnia, piętro niżej niż sala ze stolikami, ale co z tego, kiedy nie jest zamykana. Widziałem nawet jakiegoś miejscowego palanta, który stał w progu tej palarni... A cały dym leci w górę prosto na salę, gdzie się siedzi. Po wizycie w koszu ubrania śmierdziały jakbym sam dobrowolnie spędził wieczór w tamtejszej palarni. Pani z obsługi zapytana, czy nie dałoby się otworzyć okna z powodu smrodu niemal zeszła na zawał, że ktoś może o to prosić... ŻENADA.
Na koniec coś w temacie. Słuchać i wyciągać wnioski...
Dziś drugi dzień świąt i trzeci dzień niezdrowego jedzenia. Staram się nie obżerać, ale co by nie jeść, to jakoś tak siada na żołądku i mimo wszystko ciężko się trawi.
Wczoraj miałem biec 4,8 km (plus rozgrzewka, więc wychodzi nieco więcej), ale ciężko nazwać to biegiem. Ochotę na bieganie miałem, tylko w nogach nie było nic a nic energii. Trochę tak, jakby ważyły o połowę więcej. Jeśli zmusiłem się do szybszego biegu, to tylko na chwilkę. Nie podoba mi się to.
Zauważyłem też skąd wzięła mi się opuchlizna na kostce (jest znowu). Otóż jest to skutek biegania po śniegu. A dokładniej po nieprzewidywalnym podłożu, które na spodzie jest twarde (w lesie takie coś raczej się nie zdarzy). Denerwuje mnie trochę w tej sytuacji zachowanie służb porządkowych naszego miasta - jak pada śnieg, to chodników nie odśnieżają (nie mówię o zgarnianiu nadmiaru śniegu w celu wytyczenia ścieżek dla pieszych), robi się potem z tego takie g*** po którym nie da się chodzić jak napada troszkę deszczu, nie mówiąc już o tym, co się dzieje, kiedy to zamarznie. A jak śnieg topnieje, to nie ma nikogo, żeby tę breję (sól, piach, glinę, popiół, psie szczyny i kupy i cholera wie, co jeszcze...) wymieść z chodnika... Buty mam z goretexem, więc właściwie nie patrzyłem gdzie stawiam stopę, ale nie jeden przechodzień miał pewnie basen w butach. Dostało się też ode mnie pewnej pani, która szła z koleżanką "po suchym" i nie raczyła w porę zrobić mi miejsca, żebym też skorzystał "z suchego" i kiedy ją mijałem z całym impetem wpadłem w kałużę, którą rozchlapałem (nie specjalnie) na nią... Pomyślałem sobie teraz "przepraszam", ale nie, nie przepraszam - przez nią wpakowałem się w sam środek wody i to nie moja wina, że ją ochlapałem... W sumie oboje zostaliśmy mokrzy... :)
Ten wczorajszy trening ze względu na roztapiający się śnieg, którego trochę leżało na chodnikach miał taki wymiar psychologiczny. Można było naprawdę potrenować charakter i wolę biegnąc po tej brei. Na pewno tak było sądząc po twarzach moherowych beretów...
Dopiero co pisałem, że biega się w zimie świetnie. Dalej podtrzymuję ten pogląd, tylko z jednym ale. Ale jak się biega po bezpiecznych nawierzchniach. A zamojskie chodniki do takich niestety nie należą. Po wczorajszym (nieplanowanym) biegu nabawiłem się dokuczliwej, ale na całe szczęście małej i niezbyt bolesnej kontuzji. Prawa kostka zgubiła się gdzieś pod zasłoną opuchlizny. Nie wiem, czy to z przetrenowania, czy z powodu jakiegoś urazu. Najpewniej źle stanąłem podczas wyprzedzania zamościan wracających z wigilii na Rynku Wielkim, ewentualnie wykręciłem stopę biegnąć po koleinach z zamarzniętego błota śniegowego...
Wygląda to tak:
Oczywiście nie jestem w stanie tak wywinąć prawą stopą, ale żeby było łatwiej porównać zdjęcie odwróciłem i widać różnicę - stopa lewa ma widoczną kostkę, a na zdjęciu niżej ciężko właściwie rozpoznać gdzie jest kostka.
Mam teraz pewien dylemat - biegać dzisiaj (4 km normalnego biegu), czy sobie odpuścić? Nie ma tragedii, można to przeboleć, tylko nie wiem, czy nie doprowadzę bezmyślnie do gorszego stanu. Najpewniej to i tak wyjdę, najwyżej zrobię sobie krótszy (hę?) lub nieco mniej intensywniejszy (what?) trening...
A zima trwa...
Aparat w telefonie jakoś dziwnie drzewa wyeksponował (nie trzeba było włączać sceny śniegowej).
Te zdjęcia to taka przymiarka do wycieczki, którą planuję od jakiegoś czasu. Tylko póki co, daję sobie na wstrzymanie, bo nie będę biegał po lesie po zmroku (zbyt szybko robi się ciemno), a i ktoś do towarzystwa też by się przydał (tylko kto? MKŻ nie ma czasu, dla BRF (Banshee-Riding Friend) to żadne wyzwanie... hm, może ktoś z pracy?)
Etap 1 - łatwiejszy i krótszy:
Trasa spod szkoły do Szuru (co to za nazwa w ogóle???) i z powrotem. Właściwie nigdy tam nie byłem, więc ciężko mi powiedzieć, czy dobrze wyznaczyłem trasę.
Ale prawdziwą frajdę sprawiłoby mi coś takiego:
Etap 2 - dużo dłuższy i "dzikszy":
Nie wiem, na ile droga na tej mapie rzeczywiście przypomina drogę i czy runkeeper dałby radę złapać sygnał GPS, bo sieci zaraz na 1,5 km już nie mam. Ale taki spacerek to pewnie dopiero w okolicach wakacji sobie zrobię (może wcześniej małe rozpoznanie na rowerze?).
Pierwsza w tym roku szkolnym próba sabotażu planu treningowego przez wirusy lub bakterie dokonała się. Na szczęście wirus/bakteria nie miała szans na rozszerzenie działań na całej linii frontu z uwagi na moją błyskawiczną reakcję.
Zaczęło się w niedzielę. Chociaż nie, w niedzielę to już wybuchło. Natomiast zaczęło się zaczynać w sobotę na zajęciach kursowych. W grupie zawsze łatwo złapać jakieś paskudztwo, tym bardziej, gdy w grupie są osoby chętne do dzielenia się paskudztwami... I przypałętało się to to w sobotę i w niedzielę uderzyło. Dosłownie - ból głowy był taki, jakby ktoś młotkiem w wielkiego dzwona uderzał... W poniedziałek lepiej nie było (mimo prób leczenia) i żeby nie narazić się na coś boleśniejszego udałem się na wizytę do lekarza. Skończyło się na 3-dniowym zwolnieniu z pracy. Na szczęście ciepełko, odpoczynek i sen zrobiły swoje i szybko się pozbierałem.
Ale co w takiej sytuacji z planem? Poczytałem sobie co nieco i zastosowałem się do rad mądrzejszych i bardziej doświadczonych biegaczy i... Poszedłem biegać. W niedzielę podczas biegu nie czułem wcale żadnych dolegliwości chorobowych (to pewnie dzięki hormonom szczęścia, które organizm wytwarza podczas jednostajnego wysiłku fizycznego), ale zaraz po bieganiu wskoczyłem pod gorrrący prysznic. Następny dzień treningowy wypadał we wtorek. I tu sobie odpuściłem, bo nie do końca byłem przekonany, co do sensowności biegania. Ale za to w środę nie wytrzymałem. A że następny trening wypadał w czwartek to zrobiłem dwa dni biegowe pod rząd.
Świetnie, naprawdę zupełnie inaczej biega się w zimie. Ma się wtedy poczucie kompletnego spełnienia na treningu. Jest się jednym z niewielu (wariatów), którym żadna aura nie przeszkadza. (zaczynając bieg zawsze robię sobie takie roztruchtanie na alejce między blokami i tak sobie biegam od jednego miejsca do drugiego robiąc ze 4 takie powtórzenia. Pewna starsza pani widząc mnie, zachowywała się tak jakby zobaczyła co najmniej mężczyznę z obnażonym przyrodzeniem, do tego jeszcze w zimie... Chyba chciała mnie zapytać, czy dobrze się czuję, ale raczej widziała, że nic mi nie jest i nie podjęła próby rozmowy. Ja natomiast chciałem tej pani powiedzieć, żeby patrzyła pod nogi bo łatwo się poślizgnąć na lodzie, ale też dałem sobie spokój. Niewiele brakowało, a musiałbym pomagać tej pani podnosić się z chodnika tak wywijała głową oglądając się za mną... trochę to żałosne) Zabawne dla mnie jest, że tak wielu ludzi dziwi lub wręcz szokuje biegacz w zimie (albo rowerzysta). Przecież Polska to nie Majorka - śnieg w zimie to dla nas normalka, dlaczego mamy rezygnować ze wszystkiego na czas zimy???
Dzisiaj (15.12) bieg przybrał formę ekstremalną. Niby nie było strasznie zimno - ledwie kilka stopni na minusie, ale odczuwalna temperatura była bardzo bolesna. W trakcie biegu wiał przenikliwy wiatr przy którym ciężko się oddychało. Do tego jeszcze marznący deszcz, który znowu siekał po oczach i zostawił mi na kurtce w okolicach podbrzusza skorupę z lodu. I nasze wspaniale chodniki... Bo przecież w mieście idealnym ludzie mają chodzić po 3 centymetrowej warstwie śniegu, piachu i soli ewentualnie po zamrożonym i ubitym śniegu. Jak do tego dodamy marznący deszcz to mamy gotowy przepis na "szklankę". Czyli było naprawdę ekstremalnie. Ale wszystko skończyło się dobrze. 9 km przebiegnięte.
Kilka zdjęć zrobionych w międzyczasie:
5 grudnia 2012 - Starówka we mgle i pierwsze dekoracje świąteczne:
16 grudnia 2012 - niedzielny ranek i obowiązkowe odkopywanie Mazdy spod wartswy jakichś 5 cm śniegu:
A więc jesteś zimo! Nareszcie! Trzeba było czekać aż na grudzień, żeby poczuć zimowy klimat.
Pierwsze bieganie w śniegu mam więc zaliczone. Było bardzo przyjemnie - nie było siarczystego mrozu, nie wiało mocno. Za to ta niewielka warstewka białego puchu bardzo miło amortyzowała stopy.
Ale mam jeszcze niedosyt - brakuje mi biegu podczas mocnego opadu. Chciałbym pobiegać w takiej niemal pierzynie ze śniegu, tak żeby płatki przylepiały mi się do rzęs, a nie jak teraz gdy zamarzające ostre kuleczki wbijały się w gałki oczne powodując rwący ból, jakby ktoś szpilki wkłuwał w oczy. I żeby śnieg pod podeszwami skrzypiał przyjemnie. Ten śnieg, po którym biegłem był albo mocno ubity albo już rozpuszczony z solą i do tego było ślisko.
Jak się biega w takich warunkach? - tak samo jak się chodzi: wolno, ostrożnie i z nogami napiętymi, jakbyśmy kroczyli po lodzie... Ale najbardziej motywującą rzeczą do biegania w zimie są spojrzenia i myśli mijanych ludzi. Widać podziw, zaskoczenie, ale też kompletne niezrozumienie. No bo jak to? Biegać w zimie??? Z odpowiednim nastawieniem i odpowiednim ubraniem to nic nadzwyczajnego.
Mam nadzieję, że gorący prysznic i szklanka ciepłej wody z sokiem z cytryny pozwolą mi na ukończenie całego planu treningowego od 11 listopada do 4 stycznia. Póki co czuję się doskonale - nie kicham, nie prycham, nie mam kataru, nie dolegają mi zatoki, nawet nie mam bóli głowy. Jedyna rzecz, która doskwiera to obolałe mięśnie. Ale to akurat dobrze - znaczy, że się napracowały! :-)
Dzisiaj (29 listopada) ostatni w tym miesiącu trening. Był to miesiąc powrotu do zdrowia po dosyć ostrym październiku. Pisałem, że liczę na utrzymanie lub poprawienie wyniku, ale już wiem, że na pewno mi to nie wyszło. Właściwie to na tym etapie nie powinno się zdarzyć. Cały listopad to właśnie treningi regeneracyjne i ujarzmianie sportowca, który karze mi biegać szybko i długo, gdy tymczasem organizm buntuje się przeciwko takim formom treningu. Jeszcze nie ten czas...
Jeśli chodzi o pozytywy z miesiąca, to oprócz odzyskiwania pełnej sprawności w nogach jest jeszcze aspekt pogodowy. Listopad właściwie rozpieszczał biegaczy w naszym mieście! Nie pamiętam, żebym się skarżył na wiatr. Chodniki częściej były mokre od wilgoci z mgły, niż od deszczu (tak na dobrą sprawę to może dopiero dziś porządnie zmoknę. MOŻE). Śniegu, choć w prognozach TVNu straszono nim już od tygodnia, dalej nie ma (ma być na weekendzie lub zaraz na początku tygodnia). Temperatury też były niczego sobie - nie śledzę map pogodowych, ale wydaje mi się że zero stopni to najniższa z zanotowanych temperatur (no dobra, może się zdarzyło, że raz czy dwa było troszkę poniżej zera). Także pogodowo listopad wypadł bardzo dobrze.
A z minusów jest kurs kwalifikacyjny z oligofrenopedagogiki, który zabiera mi soboty i niedziele. Oczywiście cieszę się, że mogę podnieść swoje kwalifikacje zawodowe. Problem widzę w braku jakiegokolwiek odpoczynku. Nie wiem, jakbym miał to znieść tak psychicznie, gdybym nie biegał. W ogóle zastanawia mnie jak z natłokiem obowiązków radzą sobie osoby niebiegające? Czy tępe patrzenie w telewizor to ich odpowiednik biegania? Czy piwko po pracy? A może jest ktoś, kto czyta tego bloga, a nie biega i mógłby w komentarzu wypowiedzieć się na ten temat?
Właśnie - komentarze. Słabo to trochę wygląda. Liczyłem na nieco większą interakcję z czytającymi bloga (ponad 700 wejść i ledwie 1 komentarz + moja odpowiedź). Słabiutko... Swoją drogą, ciekawe czy ta niezdecydowana osoba zmotywowała się do biegania?
To jeszcze dopiszę wrażenia z dzisiejszego treningu (czyli tego z 29 listopada). Nastawiałem się na deszczowy wieczór, a było jak zwykle, czyli nie padało. Owszem, chodniki były mokre bo popołudniu coś padało, ale wieczorem, niemal jakby specjalnie dla mnie odechciało się deszczowi padać. Choć w sumie nie przeszkadzałoby mi bardzo, gdybym trochę zmókł (cudownie musi się biegać w lecie podczas ulewy).
Dzisiejszy trening to interwały: minuta szybkiego biegu a potem półtorej minuty wolnego. Łącznie 25 minut (czyli jeśli dobrze pamiętam to 10 takich powtórzeń), do tego jeszcze obowiązkowe 5 minut rozgrzewkowego truchtu. Wyszły mi 4 długości wzdłuż Łabuńki. Po treningu czułem się wspaniale. Dawno nie czułem takiej radości z wykonanego zadania. Właściwie to zaczynałem się bać, że popadam w takie trochę rutyniarstwo i że gdzieś zapodziała się radość z biegania. Ale na szczęście wróciło szczęście (ależ cudowne przykłady niepoprawnego pisemnictwa!). Myślę że dużo zależy od zmęczenia obowiązkami - im więcej spraw okołozawodowych i im mniej snu tym gorzej się biega. W sumie nic odkrywczego... Z takim radosnym nastawieniem kończę listopad. Poniżej screen z runkeepera z biegów listopadowych.
104 km wybiegane. Czy to dużo? Chciałbym móc powiedzieć, że to niewiele. Ale na razie to tylko chęci. Mam nadzieję, że po zimie uda mi się biegać znacznie więcej. Zresztą musi mi się udać jeśli myślę poważnie (a myślę BARDZO poważnie) o imprezie 8 czerwca w Lublinie.
Alice in Chains i niepowtarzalny Layne - pierwsza piosenka z Unplugged. Aż ciary przechodzą przez plecy:
Do domu wróciliśmy z pracy z MKŻ po 18:00. Nie wiem, kiedy mam się zająć obowiązkami wynikającymi z pracy, nie wiem, jak mam dbać o regularne posiłki. Właściwie to powinienem wskakiwać do łóżka i nie myśleć już o niczym. Ale jest coś co zrobić muszę - trening. Nie umiem zrezygnować z biegania. Dlatego mimo, że oczy mi się kleją, zaczynam szybciutko rozgrzewkę i uderzam!
I znów pewne rozczarowanie. Ale nie przygnębiające, tylko motywujące do jeszcze większego wysiłku i jeszcze solidniejszej pracy. I znów potwierdzenie tego, że nie da się tak od razu wskoczyć na poziom, na który by się chciało, tylko małymi kroczkami, ale ciągle do przodu.
Owszem, przebiegłem dystans półmaratonu. Bieg godzinny to też nie problem. Ale to wyczyny jednorazowe, mające się nijak do ciągłości treningu. Póki co moje ciało nie da rady pracować na takich obrotach. A więc będę zmuszony powoli budować formę na lato 2013 i zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Od 11 listopada skorzystałem z dobrodziejstw strony runkeeper.com w postaci gotowych planów treningowych. To już drugie podejście do zrealizowania planu. Tym razem mam najzwyklejszy - 5 km dla początkujących. Staram się go wykonywać zgodnie z zaleceniami, choć czasem muszę dodać coś od siebie (czasem biegam nieco dłużej, czasem szybciej...). Plan skończę 4 stycznia. Spróbuję wtedy pobiec tak, jakbym był na imprezie (wiadomo, że to nie to samo, ale...), żeby określić sobie czas na 5 km. Co będzie potem - nie wiem. Może sam ułożę sobie coś sensownego, albo skorzystam z gotowców z innych serwisów, np.: treningbiegacza.pl, bieganie.pl, polskabiega.sport.pl.
Biegam teraz co drugi dzień, więc jeden tydzień zaczynam od biegu w poniedziałek, a w kolejnym we wtorek. Między dniami biegowymi robię trening z ciężarami. Chodzi mi głównie o to, żeby nie zaniedbywać pozostałych partii mięśni i jednocześnie wzmacniać te, z których korzystam najczęściej. Robię więc przysiady ze sztangą, wspięcia na palce ze sztangą, wypady, ale też brzuszki czy martwy ciąg. Dzięki temu treningowi uzupełniającemu skutecznie przechodzi mi ochota na bieg codzienny (brak czasu i sił).
Pogoda robi się coraz brzydsza, ale śniegu póki co nie ma. Są za to mgły:
To zdjęcia z czwartku (15.11.2012).
Wczoraj miałem nadzieję na zrobienie ciekawych zdjęć, bo trening wypadł mi bardzo późno, ale okazuje się, że pora wczesnoporanna jest lepsza niż późnowieczorna, jeśli chodzi o zjawiska pogodowe takie jak szron, czy szadź. Ale za to mogę pochwalić się tym:
To ja, MKŻ i Pchełka przedstawieni na malowidle sześcioletniej artystki, Karolinki! :-)
Na koniec coś od chłopaków z Biłgoraja. Jedziemy:
P.S. W międzyczasie zauważyłem, że link "Runkeeperowy dzienniczek biegowy" nie działa tak, jak sobie to wymyśliłem. Będę więc na koniec każdego miesiąca wklejał screena z moimi biegami, a link usunę.
Cóż, jednym słowem - fatalnie. Zacząłem beznadziejnie, możliwie najgorzej jak się tylko dało. A czemuż to?
Zaczynając bieganie postąpiłem jak młodzian, który dopiero co odebrał prawo jazdy i dostaje drżenia prawej stopy na myśl, że zaraz wsiądzie do zdezelowanej bymywy piątki i pogna dziurawymi drogami w stronę zachodzącego słońca lub przydrożnej brzozy... Czyli nie tak jak trzeba.
A skoro poszło aż tak źle, to po co o tym pisać? A no właśnie po to, żebyś, drogi czytelniku, nie popełnił tych samych błędów co ja.
Podstawowa rzecz, na którą się uparłem już na pierwszym treningu to, że dam radę przebiec bez zatrzymywania się całą zaplanowaną trasę. Założenie było głupie z kilku powodów.
Przede wszystkim długość trasy nie odpowiadała mojemu stażowi biegowemu. Owszem, chyba udało mi się przebiec 3,5 km (wydaje mi się, że tyle biegałem na początku), ale co z tego, gdy następnego dnia ledwo mogłem chodzić? Bolały nie tylko mięśnie jak to zwykle bywa. Najgorszy był ból piszczeli. Do dziś nie wiem dokładnie o co chodziło, ale czytając fora internetowe mogę sobie postawić następującą diagnozę: zapalenie okostnej.
Ból, który mnie dopadał był tak potworny, że nie mogłem zasnąć, a kiedy już się to udało, to potrafiłem zbudzić się w nocy niemal wyjąc z bólu. Na domiar złego, nie potrafiłem sobie w ogóle pomóc i ulżyć w cierpieniu, bo zamiast okładów z lodu (które pomagają przy zapaleniach), smarowałem bolące miejsca maścią rozgrzewającą! (to jakby dosłownie dolewać oliwy do ognia...)
Zdarzyło się też raz, że przesadziłem do tego stopnia, że po 2,5 km musiałem IDĄC zawrócić do domu - ból w nogach ledwo pozwalał je zginać. Brakuje mi słów, żeby opisać, jak bardzo rozczarowany byłem całą sytuacją, i jak bardzo zły byłem, że do czegoś takiego doprowadziłem!
Jak więc zaradzić powyższym przykrym zdarzeniom? Odpowiedź jest prosta - znaleźć plan treningowy dla początkującego. Ja czegoś takiego zamieszczać nie będę ponieważ moja wiedza na ten temat jest nieadekwatna (to co zasłyszane, przeczytane i przetestowane na sobie), ale naprawdę nie ma żadnego problemu z wyszukaniem takich planów.
Czemu więc popełniłem te błędy mimo, że jak piszę nie ma problemu z dostępnością takich materiałów? Bo mi się wydawało, że jak dam radę przebiec te 3 lub 4 km to już będzie wszystko w porządku. Zapomniałem natomiast, że to cały organizm musi "wbić się" w nowy rytm. Jak po kilku latach totalnej bezczynności chcemy żeby nasze ciało nagle zachowywało się jak organizm sportowca? To zwyczajnie nierealne. Na początku naszej drogi musimy powolutku, stopniowo przyzwyczajać nasz układ kostny, mięśniowy, krążeniowy, oddechowy (i w ogóle wszystkie po kolei) do coraz trudniejszych, bardziej wymagających treningów. Te plany, o których wspomniałem opierają się na tak zwanych marszobiegach lub okresach truchtu/wolnego biegu przerywanych marszem. Mnie strasznie ten marsz zniechęcał - myślałem sobie, że przecież nie jestem mięczakiem i nie będę się tak poniżał. Na szczęście dla mnie, że sobie nic nie zrobiłem!
Błąd kolejny to fatalne obuwie. Przykro to stwierdzać, ale bieganie w butach za 50 zł to totalna masakra. Masakra dla naszych stawów (jeśli nie dodatkowo mięśni i ścięgien). Pomijając fakt, że tanie buty bardzo łatwo doprowadzają do wad stóp (wystarczy się przyjrzeć, jak krzywo w takich butach ludzie stawiają stopy), to już w ogóle nie nadają się na trening biegowy. Nigdy nie byłem zwolennikiem wydawania pieniędzy za haczyki czy trójkąciki z trzech pasków (moje pierwsze oryginalne buty, to właśnie te do biegania sprzed niecałego roku), ale muszę to napisać, że tylko oryginalne i przeznaczone specjalnie dla biegaczy obuwie zapewni nam komfort i bezpieczeństwo podczas biegów. Ja odczułem to w stawie biodrowym. W trakcie biegu czułem jakby kości udowe miały wyskoczyć na zewnątrz stawów! Nie dość, że uczucie to nie było przyjemne, to jeszcze ból nie ustawał przez jakiś czas po ukończeniu biegania.
I błąd ostatni, który ponoć zdarza się wielkiej liczbie "niedzielnych sportowców" i zdarzył się również mi, to brak rozgrzewki i rozciągania. Nie wolno zapominać, że rozgrzewka i rozciąganie to integralna, nierozerwalna część całości treningu. Zanim zaczniemy biec musimy nasz organizm odpowiednio do tego przygotować - robimy rozgrzewkę (pajacyki, przysiady, wymachy, wysokie kolana itd. - wszystko, co sprawi, że nasze kończyny się rozruszają, a mięśnie dogrzeją), a następnie rozciągamy mięśnie i ścięgna, żeby nam nic nie strzeliło i się nie zerwało w trakcie biegu (bo jak ma coś strzelić, to lepiej żeby się to stało w trakcie rozgrzewki, niż w trasie). Przyznam się szczerze, że na rozgrzewkę nie chciało mi się tracić czasu, a poza tym robienie pajacyków sprawiało, że sam czułem się jak pajac. Teraz już wiem, że odpowiednia rozgrzewka może nas uchronić przed wieloma dolegliwościami (jednym z ćwiczeń rozciągających pozbyłem się bólu w biodrach). A jeśli wstydzimy się np. rozciągania na powietrzu, zawsze możemy to zrobić w domu.
Popełniając te błędy bardzo łatwo można zniechęcić się do jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Co gorsza, można nawet doprowadzić do urazów lub kontuzji, które skutecznie wybiją nam sport z głowy! A tego za wszelką cenę chcemy uniknąć. Bo sport to zdrowie! :-)
A no właśnie - dlaczego bieganie, a nie jakaś inna forma aktywności fizycznej?
To nie jest tak, że pewnego dnia obudziłem się i stwierdziłem "today's the day - I'm gonna run". Czyli - zaczynam biegać, a co mi tam. Nie. Do biegania przygotowywałem się całkiem sporo czasu. Tylko że wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będę biegał. Ale po kolei.
Kiedy byłem dzieckiem mnóstwo czasu spędzałem na "zabawach z piłką": graliśmy mecze przed blokiem na dwóch umownych boiskach (jedno na piasku przed piaskownicą, drugie na ziemi z niewielką ilością trawy, trochę ta gra była niebezpieczna z uwagi na okna i czasem trzeba było szybko gnać do domu, jak ktoś trafił w szybę), chodziliśmy "pod młyn" (na plac przed młynem blisko mojego bloku, gdzie kopaliśmy piłką w ścianę, czasem specjalnie wybijaliśmy takie małe szybki w oknach, szczególnie wtedy, gdy nas młynarz wyganiał) lub umawialiśmy się na mecze typu: blok na blok, albo klasa na klasę. Prawie każdy z chłopaków miał piłkę w domu. Teraz jak się obserwuje dzieci (jestem nauczycielem w podstawówce, więc mogę coś powiedzieć) to aż się coś robi - dzieciaki nie wiedzą, jak się bawić, jak spędzać wolny czas. O meczach klasa na klasę słychać tylko na lekcjach wychowania fizycznego i to jeszcze kiedy nauczyciel bierze dwie klasy, bo drugi z nauczycieli jest np. na zawodach! Mam wrażenie, że gdyby lekcji w-f nie było w szkole dzieciaki nie robiłyby zupełnie nic. Ale nie ma się co dziwić - co widzą w domu? Rodzic non stop wyleguje się przed telewizorem, po co więc się męczyć? Sport - lepiej pograć w FIFĘ lub PESa...
Piłka nożna w tamtych czasach była dla mnie tak ważna, że do dziś pamiętam moich idolów bramkarskich (to moja ulubiona rola na boisku. Niestety wielu kojarzy się bardzo negatywnie - zwykle nikt nie chce "stać" na bramce, bo wiadomo - można dostać piłką i w ogóle jest nudno. Mi natomiast nie brakowało odwagi i umiejętności i mogę powiedzieć, że byłem naprawdę dobrym bramkarzem): Dino Zoff, Peter Schmeichel, Andoni Zubizarreta, Thomas Ravelli, Gianluca Pagliuca, Angelo Peruzzi, Claudio Taffarel, Andreas Kopke, Jose Luis Chilavert, Edwin Van Der Sar, Michel Preud'homme, Oliver Kahn. Z Polaków - Radosław Majdan, Janusz Jojko, Maciej Szczęsny, Bogusław Wyparło, Aleksander Kłak, Arkadiusz Onyszko.
A niekwestionowanym idolem wśród graczy z pola był Paolo Maldini (nie trudno więc się domyślić, że jak nie grałem na bramce, to byłem obrońcą. Z uwagi na to, że gram prawą stopą, zajmowałem lewą pozycję na boisku). Łatwo też odgadnąć dlaczego ulubioną reprezentacją była Squadra Azzurra (Włosi), a klubem A.C. Milan.
Równie popularnym zajęciem jak gra w piłkę, była jazda na rowerze. I znowu - na osiedlu nie było praktycznie nikogo, kto nie miałby roweru (a jak ktoś nie miał, to mu się pożyczało). A teraz? Na komunię zamiast roweru dla dziecka jest laptop dla tatusia... Szkoda gadać.
To całkiem "sportowe" dzieciństwo odezwało się ostatnimi czasy. W przeciągu ostatnich kilku lat udało się zorganizować jakieś meczyki z kolegami, ale skutek przebiegnięcia kilku (naprawdę kilku) metrów był przerażający. Z powodu nic-nie-robienia i palenia papierosów (od 01.01.2011 nie palę) nie miałem wcale kondycji. Zacząłem myśleć nad poprawieniem swojej wydolności i popracowaniem nad zdrowiem (nie ma to jak czuć się jak dziad nie mając jeszcze trzydziestki). Zacząłem od ciężarów (w domowym zaciszu - siłownia jest jakaś taka pozerska), na których robiłem trening ogólnorozwojowy (a nie bezmyślne codzienne wyciskanie, bo klata musi rosnąć...), potem doszło cardio, czyli ćwiczenia wydolnościowe. Wszystko to sprawiało, że czułem się coraz lepiej, ale ciągle czegoś brakowało.
Aż w końcu 19 marca 2012 r. postanowiłem spróbować pobiegać.
Nie było łatwo (pobudka przed 5:00, bieg do 6:00, potem prysznic i do pracy), ale wystarczyło, żeby złapać bakcyla.
Wracając do pytania z tematu... Bieganie jest najbardziej naturalną formą aktywności fizycznej - skoro umiemy chodzić, to wszyscy umiemy też biegać. Żeby biegać nie potrzeba żadnych karnetów, biletów, zezwoleń, uprawnień. Nie potrzeba stadionów, bieżni, torów - wystarczy chodnik, a najzdrowiej zwykła ścieżka. O ile nie chcemy biegać wyczynowo, to do biegania potrzebne są (moim zdaniem) tylko buty. Najlepiej markowe i nieco droższe - nie po to, by się chwalić, ale po to, by zadbać o stawy i zdrowie (coś o tym wiem...). Na szczęście jest to wydatek jednorazowy i wystarczający na jakiś czas. A jeśli ktoś myśli, że 300 - 400 zł na buty to dużo, to po pierwsze - wydaje się tyle tylko raz, po drugie - to prawie tyle co idzie na papierosy co miesiąc, a po trzecie czasem można kupić dobre buty w promocji po dużo niższej cenie.
Jest jeszcze jeden ważny plus biegania - biega się na zewnątrz. Jest to super okazja, żeby wyjść z domu, pooddychać świeżym powietrzem (to zależy gdzie się biega), pokontemplować naturę (nie ma to jak podziwiać drzewa, oglądać rosę, szron, zachodzące/wschodzące słońce, srebrny księżyc podczas pełni, patrzeć jak krople deszczu rozbijają się o płyty chodnika, jak śnieg zacina w świetle reflektorów samochodów) lub z zupełnie innej perspektywy doświadczyć miejsc, które tak dobrze znamy z podróży samochodem.
I na koniec - biegać można samemu. Sprawia to, że jest się panem swojego losu. Nie potrzeba ci nikogo, kto będzie jęczał "ale dziś nie mogę", "dzisiaj muszę coś tam, coś tam". Chcesz, to biegniesz - nie oglądasz się na nikogo.
To ty i tylko ty decydujesz kiedy idziesz pobiegać - o świcie, rano, w południe, popołudniu, wieczorem, czy nocą. Czy robisz to w weekendy, codziennie, co drugi czy co trzeci dzień. Ty decydujesz gdzie biegniesz - w okolicach miejsca zamieszkania, na drugi koniec miasta, a może gdzieś poza domem. Nikt cię nie zmusza do biegu godzinnego, jeśli nie masz ochoty - zawsze możesz powiedzieć sobie "na dziś wystarczy" i zawrócić do domu. I zawsze wygrywasz!
W bieganiu nie ma przegranych.
Poniżej film inspirujący do biegania. A pod filmem tłumaczenia wypowiedzi bohaterów filmu i napisów.
"What do you run for?" - Po co biegasz?
"I run to relax" - Biegam, żeby się zrelaksować
"I run to be in the best shape of my life" - Biegam, żeby być w jak najlepszej formie w życiu
"I run to forget about my final exam" - Biegam, żeby zapomnieć o końcowym egzaminie
"... and my boss" - ... i o szefie
"I run for my health" - Biegam dla zdrowia
"I run 'cause they said I'd never would again" - Biegam, bo powiedzieli mi, że już nigdy nie będę biegał
"I run to be as fast as my big sister" - Biegam, żeby być tak szybki jak moja starsza siostra
"I run 'cause they said I would never make a triathlon" - Biegam, bo mówili, że nigdy nie ukończę triathlonu*
"I run for my best friend" - Biegam dla mojego najlepszego przyjaciela
"I run for a change of simmer" - Biegam, żeby ochłonąć
"I run to win" - Biegam, żeby zwyciężać
"I run for the challenge" - Biegam, żeby się zmierzyć ze sobą
"I run to go pro" - Biegam, żeby zostać profesjonalistą
"I run for inspiration" - Biegam dla inspiracji
"I run for children around the world" - Biegam dla dzieci na całym świecie
"I run for team World Vision" - Biegam dla zespołu World Vision
"Run a race" - Wystartuj w biegu
"Change the lives around the world" - Zmień życie ludzi na całym świecie
"What do you run for?" - A ty dla kogo biegasz?
Team World Vision to organizacja charytatywna pomagająca dzieciom w Afryce. Film umieściłem w celu promowania biegania, a nie organizacji. Nie mam z nimi nic wspólnego w sensie finansowym, ideologicznym, itd. itp.
*ewentualnie "I run 'cause they said I would never make a try to" - "Biegam, bo mówili, że nigdy nie spróbuję biegać" - nie mogę zdecydować, co mówi ten chłopak.
Z dumą mogę wpisać, że w październiku przebiegałem nawet więcej niż kiedykolwiek wyśniłem:
Powyżej wklejam screena z runkeeper.com z podsumowaniem października. Widać, że łączny dystans jaki przebiegłem to 215 km. Jak to się ma do moich wcześniejszych dokonań? Korzystając z opcji dostępnych na runkeeperze dowiedziałem się, że w poszczególnych miesiącach przebiegłem następującą liczbę kilometrów:
lipiec 2012 - 53 km
sierpień 2012 - 101 km
wrzesień - 84 km
Widać więc, że w październiku poprawiłem się o 114 km w stosunku do najlepszego jak dotąd wyniku! Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że w kolejnych miesiącach będzie co najmniej tak samo, choć nie ukrywam, że będę się starał mierzyć jeszcze wyżej!
Jutro ostatni dzień października. Ostatni w tym miesiącu trening. Udał mi się ten miesiąc, oj udał!
Po pierwsze do połowy miesiąca (chyba do 18 dokładniej) potrafiłem "zmusić" się do codziennego wybiegania. I choć nie jest to najlepsza forma treningu, to zrobiłem to świadomie w celu popracowania nad "oddaniu sprawie". W bieganiu bardzo ważny jest upór (coś już o tym przebąkiwałem) i konsekwencja w działaniu i poprzez codzienny trening chciałem w sobie wypracować postawę, dzięki której będę mógł wychodzić biegać o każdej porze, w każdych warunkach i bez względu na samopoczucie. I udało się!
Tym codziennym bieganiem chciałem też sprawdzić, w jakim stanie są moje nogi. A dokładniej, jak zachowają się moje piszczele. A to w związku z tym, że wcześniej przy codziennym treningu pojawiał się okropny (naprawdę, jeśli nigdy tego bólu nie doświadczyłeś/łaś to nawet ciężko jest mi go opisać, ale niech będzie, że okropny) ból piszczeli. Wniosek jest taki, że o ile nie zbliżam się do granicy 7 km, to mogę bez obaw biegać codziennie.
Po drugie udało mi się zrealizować dwa cele treningowe, polegające na przebiegnięciu ustalonej liczby kilometrów. I tak na początku miesiąca założyłem sobie, że przebiegnę 150 km. Jakoś tak sobie obliczyłem, że mi tak wyjdzie. I wyszło. Gdzieś po 20 października. A drugie założenie to, że dołożę jeszcze 50 km. I tak dzisiaj mogę świętować złamanie 200 km w ciągu miesiąca. Całkiem miło! :-)
Całe to moje nieprzerwane bieganie możliwe jest dzięki temu, że nie choruję (wręcz przeciwnie - póki co cieszę się niezłamanym duchem i wielkim zdrowiem) i że mam w czym biegać. Szczególnie ostatnie zakupy chronią mnie przed choróbskami (ale to na inny post).
Niedzielne bieganie zaliczone. Nie mogę powiedzieć, żeby to był szczególnie udany weekend. Po pierwsze miało być biało, po drugie myślałem, że gdzieś wyruszę za miasto. I w sumie punkt pierwszy popsuł punkt drugi i tyle. Jednyne z czego mogę być zadowolony, to kilometraż - łącznie 22 km, to tak całkiem przyzwoicie.
Na dziś zaplanowaną miałem wizytę na "nowym" cmentarzu. Nie lubię tego miejsca. Pewnie po części dlatego, że w psychice został pogrzeb dziadka - miałem wtedy 8 lat i obrazy z tego dnia są całkiem żywe w mojej pamięci. A kolejna rzecz, to wiatr. Cmentarz jest położony "in the middle of nowhere" (żeby nie pisać, że na zad...) - ciągle tam wieje. Łatwo się przeziębić odwiedzając dziadzia, ale mi tam mrozy nie straszne.
Zimno było, rzeczywiście i to nawet bardzo. Ale szczególnie niefajnie zrobiło się, kiedy ruszyłem szukać grobu babci. Na szczęście odległości między grobami są niewielkie i idzie się do babci w miarę prosto, więc udało się.
A kiedy już wiatr i temperatura skutecznie wybiły mi z głowy na jakiś czas biegową wizytę u dziadzia, pozostał mi do odwiedzenia grób wujka (dziękuję Mojej Kochanej Żonie za grzeczne zwrócenie uwagi na pisownię słowa "wujek" :)) Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego niektórych miejsc zwyczajnie nie umiem zlokalizować. Ostatnim razem, kiedy byliśmy z MKŻ na tym cmentarzu grobu wujka nie udało nam się znaleźć. Dzisiaj uparłem się i znalazłem. Na pewno, gdyby pomnik miał "standardowy" kolor nie potrafiłbym go wypatrzyć.
Po powrocie w okolice mieszkania stwierdziłem, że mam trochę mało kilometrów w nogach, więc udałem się jeszcze do parku. Łącznie wyszło 11,5 km w godzinę i 20 minut.
I to tyle. Jutro do pracy, a w czwartek święto. I kolejna wizyta na grobach.
Weekend. Wielu na to czeka. Właściwie chyba niemal wszyscy czekają na te dwa dni. Jedni imprezują, drudzy odpoczywają, jeszcze inni mogą oddać się swojej pasji. Dla mnie weekend to od niedawna specjalne treningi - albo nieco dłuższe, albo gdzieś, gdzie jeszcze moja stopa nie postała. I zwykle starać się będę w jakiś sposób je dokumentować.
Na wczoraj media szumnie zapowiadały przyjście zimy. Jako że poczyniłem pewne przygotowania na jej przyjście, soboty wypatrywałem z utęsknieniem. Do końca nie wiedziałem, czy moje paczki przyjdą na czas, ale Poczta Polska mile mnie zaskoczyła i jakimś drugim rzutem popołudniem zapukał listonosz i wręczył mojej żonie przesyłki. (o moim ekwipunku też pewnie kiedyś napiszę) Psychicznie już dawno temu nastroiłem się na bieganie w mrozie i śniegu. Pozostało mi tylko czekać na śnieg.
Sobota, godzina 5:15. Wyglądam przez okno - JEST! Ale, ale tylko na dachach domów i na samochodach. Na trawnikach same reszteczki, a ulice czarne. Do tego deszcz.
Deszcz padał przez cały dzień. A przez cały dzień w prognozach mówili o opadach ŚNIEGU z deszczem. Inny jest ten nasz Zamość... No, ale sobota w tygodniu jest tylko jedna, więc jak głosi pewne powiedzenie: "czy to zima, czy to lato, każdy skin ma depilator" - eee, nie bardzo nam pasuje.
Czy deszcz, czy słońce, pobiegać trzeba. A więc deszczowo było. Ducha mego jednak płaczliwe niebo nie złamało, przystopowało tylko chęci wyruszenia gdzieś dalej. To w sumie normalne - nie ma nic rozsądnego w moknięciu do suchej nitki i wsiadaniu do samochodu. Po czymś takim od razu wchodzi się pod gorący prysznic i popija się wodę/herbatę z cytryną.
Gdzie więc byłem? Pobiegłem obwodnicą w miejsce, gdzie spędziłem dzieciństwo, odwiedziłem rodziców, wypiłem gorącą herbatę, zjadłem banana i wyruszyłem w drogę powrotną do domu. Miałem wracać też obwodnicą, ale że to tak trochę nudnawo, to pobiegłem przez miasto. Może kogoś zainspiruje widok biegnącego w deszczu... Choć większość pewnie myślała sobie "co za idiota/debil - przecież pada! Zaraz będzie zdychał na płuca". Mhm, mówcie mi jeszcze. To też sprawa tego w czym się biega, ale to na inny odcinek.
Biegnąc ulicą Peowiaków mija się stary cmentarz. Z racji zblizających się świąt wstąpiłem więc na grób pradziadków. O mały włos nie znalazłbym tego miejsca - brak mojej orientacji w terenie dla kogoś, kto mnie zna jest wręcz legendarny, a ktoś, kto tego nie wie, myśli pewnie, że udaję... Z lewej strony tego pomnika ktoś posadził takie dwu mterowe drzewa, które całkowicie zasłaniają grób pradziadków AKURAT od tej strony, od której ja wchodziłem. Musiałem wybiec z cmentarza i wejść tym samym wejściem, co zawsze. I okazało się, że dobrze biegłem i byłem zaraz obok, tylko właśnie przez te chaszcze nie dało się zobaczyć grobu. Ciężko coś odczytać z tablicy. Ktoś, kto to robił dał ciała - przy zamówieniu można było zaznaczyć, że gó nic nie będzie widać... Jak był stary pomnik, to zawsze można było sobie przypomnieć, kiedy umarła prababcia i pradziadek, a teraz ni chu chu... Obok jest też pochowana ciocia.
Po powrocie szybki, gorący prysznic, herbata z cytryną i miodem, ubrania na kaloryfer, buty pod kaloryfer i... powrót do normalności. Wyszło nieco ponad 10 km w godzinkę.
Na niedzielę zaproponowałem sobie (i od razu wyraziłem zgodę) wizytę na cmentarzu komunalnym, przeze mnie zwanym "nowym". Tam leży pochowany dziadek, babcia i wujek. Grób dziadka znajdę, ale z babcią i wujkiem zawsze miałem problemy, więc nie wiem jak to będzie. (to właśnie ten cholerny brak orientacji!).
Jeszcze parę miesięcy temu nie powiedziałbym o sobie, że zostanę biegaczem. Najmniejszy wysiłek biegowy kończył się bardzo szybko potworną zadyszką i kolką, która uniemożliwiała dalszy bieg. Ale z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc było coraz lepiej i w końcu mogę siebie nazwać prawdziwym biegaczem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jestem na samym początku rozwoju, ale jakieś perspektywy mam - choćby dlatego, że udało mi się zaliczyć bez specjalnych przygotowań dystans półmaratonu, czyli 22 km. Pobiegłem z domu do Zawady i z powrotem i wcale nie czułem się, jakbym dokonał czegoś wielkiego. Duuużo jeszcze przede mną, bo czas w jakim to zrobiłem jak dla mnie jest do znaczącej poprawy, ale liczy się to, że się po prostu udało.
Dobrze, czyli jestem biegaczem. Ale po co? Po co rozciągać się i rozgrzewać przed każdym wyjściem, po co ubierać się w dziwne ciuchy, po co biegać z telefonem i słuchawkami na uszach, po co wychodzić kiedy pada, jest zimno, po co się męczyć i dla kogo się tak poświęcam?
To po części pewnie tęsknota za tym, co miałem, a co bezmyślnie utraciłem - zdrowie, kondycję i kaloryfer na brzuchu. Biegam więc, aby poprawić te trzy rzeczy. Poprawa kondycji nastąpiła, to mogę powiedzieć bez zająknięcia. Czuję to każdego dnia, choćby dlatego, że nie potrzebuję na przykład popołudniowej drzemki, bez której nie wyobrażałem sobie normalnego funkcjonowania jakiś czas temu.
Ze zdrowiem jest jeszcze lepiej - oprócz tego, że mam mnóstwo dodatkowej energii, to jeszcze dzięki bieganiu codzienne stresy wyparowują gdzieś wraz z potem. Jeszcze jeden przykład jak bieganie wpływa na zdrowie: jakiś czas temu odezwały się moje zatoki (zawsze mam problem na jesień i wiosną). Zwykle kończyło się to zwolnieniem z pracy i sporym rachunkiem w aptece. A ostatnio po dwóch tygodniach ciągłych, codziennych treningów choroba odeszła. Oczywiście wspomagałem się gripexem i po każdym treningu, kiedy jest zimno obowiązkowo wypijam szklankę ciepłej wody z sokiem z cytryny, ale jestem pewny, że to właśnie dzięki bieganiu choroba była nieporównywalnie znośniejsza i ustąpiła bez wygrzewania się w domu.
A jeśli chodzi o kaloryfer, to cóż... Już jest, ale zawsze może być wyraźniejszy :-) Oczywiście samo bieganie nie wystarczy, ale przyczynia się znacząco do spalania tkanki tłuszczowej, a to najważniejszy krok w kierunku rzeźbienia brzucha. (o ćwiczeniach kiedyś pewnie napiszę)
Bieganie w pewien sposób staje się przeżyciem mistycznym. (Oczywiście po osiągnięciu pewnego poziomu. Nie ma nic magicznego, ani mistycznego w kolce lub skurczach żołądka, albo w niemożności złapania oddechu.) Powoduje to zapewne rytm, który narzucają nam uderzenia naszych stóp o podłoże. To tak, jakbyśmy wprowadzali się w pewien trans. Tak, jakby w naszej głowie grał jakiś bębenek: tum, tum, tum, tum... Zresztą każdy, kto nieco dłużej biega może potwierdzić, że po paru kilometrach jest zupełnie obojętne, czy przebiegnie się kolejne 3, 5 czy 10 km.
Kiedy biegnę wiem, że mogę liczyć tylko na siebie. To jak uczenie się swojego ciała na nowo. Muszę wiedzieć, czy biec następne 3 kilometry, bo przecież tyle samo będę musiał pokonać wracając. Dużo osób na początku przygody z bieganiem próbuje szukać osoby towarzyszącej. Robi się to po to, by nie wymigiwać się od treningu, ale też po to by mieć kogoś do towarzystwa. Ja szczerze mówiąc preferuję samotność w drodze. Czy czuję się wtedy samotny? Nie, absolutnie. Jestem sam ze sobą, z całą masą myśli i przeżyć, które podczas biegania jest czas poukładać, posegregować, rozwiązać. Jasne, że czasem miło by było pobiegać z kimś, ale rozpatrywałbym to tylko w ramach jakiegoś odstępstwa od reguły, a nie normy.
Bieganie uczy pokory. Podczas treningu biegowego nie da się oszukiwać - jeśli mamy gorszy dzień, a mimo wszystko próbujemy bić swoje rekordy, możemy być pewni na 100%, że następnego dnia odczujemy to w mięśniach/kościach. Albo też nabawimy się jakiejś nieciekawej kontuzji. Mi się narazie udało bez żadnych naciągnięć/zerwań/zwichnień przebiegać jakieś 8 miesięcy i oby tak dalej.
Bieganie uczy też upartości. Każdy po pewnym czasie zaczyna biegać mając w głowie jakiś cel. Ale zanim wymarzymy sobie jakiś "nieosiągalny" wynik, zaczyna się od malutkich kroczków - pierwsze 3 km, pierwsze 30 minut nieprzerwanego biegu itd. To nasz upór pozwala piąć się na kolejne szczeble drabiny rozwoju jako biegacza.
A najważniejsze - bieganie daje czystą radość. Nie ma co przekonywać o tym kogokolwiek. Tego trzeba doświadczyć samemu. Ponoć jakieś badania naukowe dowodzą, że długotrwały, jednostajny wysiłek zwiększa poziom endorfin, czyli hormonów szczęścia. Zgadzam się z tym. Nie ma to jak zmęczyć się porządnie, tylko po to, by po jakimś czasie dostać zastrzyk energii i pozytywnych fluidów.
Ale ja tak sobie mogę pisać, a ktoś może to sobie czytać, a chodzi o to, żeby samemu się zmusić. Zwykle trwa to jakiś tydzień, może dwa. Potem powoli zaczynamy się przyzwyczajać do naszego nowego trybu życia (na bieganie zawsze jest czas - rano, przed pracą, popołudniu, wieczorem, nocą). I tak po pierwszym miesiącu nie ma już odwrotu. Bez biegania nie możemy żyć, a każdy dzień bez treningu wydaje się dniem straconym...
PS. Czekam na buty trailowe i pierwszy śnieg. Ale będzie zaje SUPEROWO! :-)
A na koniec filmik, po którym nigdy nie mam już wątpliwości, czy iść biegać, czy nie:
Dzisiaj trochę przemyśleń o polskich drogach/kierowcach, a dokładniej o drogach/kierowcach w okolicach Zamościa. Sporo się niestety napatrzę każdego tygodnia, gdyż do pracy dojeżdżam i szczerze mówiąc czasem szlag mnie trafia, kiedy widzę pewne rzeczy.
I przy okazji troszkę muzyki powiązanej z tematem.
Ruszamy ostro!
Grzech nr 1 - nie włączanie świateł. Ile można jeździć nie włączając tych cholernych świateł?? Wydaje mi się, że policja w tej sprawie jest zbyt pobłażliwa, bo jakby tak jeden z drugim dostali mandacik to by pamiętali na drugi raz. Czasem jadąc do lub z pracy, albo biegnąc chodnikiem udaje mi się naliczyć całkiem sporo takich lekkoduchów. Przykład: podczas 30 minutowego biegu pewnego wieczoru "przyłapałem" 6 samochodów bez świateł. Gdzie jest policja? Przecież to całkiem spore wpływy do kasy za leciutką robotę - wystarczy stanąć na poboczu i zatrzymywać - kierowcy bez świateł są nieświadomi tego i zwykle tylko zwalniają, żeby nie zapłacić za prędkość. Jeszcze bardziej to mnie wkurzają tacy, którym daje się znać, że jedzie bez świateł a ten/ta nic - nie wiadomo gdzie się patrzy lub o czym myśli, skoro nie widzi jadącego z naprzeciwka i mrugającego samochodu.
Kolejna rzecz odnośnie świateł to te przeklęte diodki. Ludzie! po jaką cholerę wy to zakładacie? Co was przekonuje do tego, żeby się w to bawić? Przecież powierzchnia świecąca reflektorów w samochodzie a tych diodek jest nieporównywalna! (to jak męska dłoń do paznokcia!) Jeśli to z oszczędności, to jak cię nie stać na żarówkę H7 czy coś, to po co w ogóle używasz samochodu? Pół biedy, jeśli te diodki zamontowane są w okolicach świateł, ale jak ktoś montuje je 10 cm od asfaltu, gdzieś przyklejając do zderzaka to już lekka przesada. Raz w miejscu pracy na drodze widziałem zabawną (?) sytuację: VieśWóz skręcał w prawo i kiedy zapalał się kierunkowskaz, gasły diodki z przodu, a kiedy gasł kierunkowskaz, światełka zapalały się na nowo. Jupi! Zupełnie jak podczas świąt bożonarodzeniowych! Tyle że samochody to nie choinki!!!
I busiarze z takimi światełkami - następni popaprańcy. Nie dociera do nich, że jako przewoźnicy muszą zapewnić jak największe bezpieczeństwo pasażerom?? (Pytanie retoryczne - który busiarz myśli o bezpieczeństwie, skoro zwykle jeżdżą jakby wieźli worki kartofli, a nie ludzi...)
Światła mają sprawiać, że samochód jest widoczny na drodze. Dodatkowo mówią mi one, że najprawdopodobniej samochód z włączonymi światłami, który widzę przed sobą porusza się.
To jeszcze traktorzyści. To samo. Czy ciągnik jest zwolniony z obowiązku jazdy na światłach? Jasne, że nie.
I skuterzyści... Zdarzają się tacy, co dzieci (nieprzepisowo) podwożą do szkoły i świateł nie włączają...
Grzech nr 2 - ścinanie zakrętów i nie mieszczenie się w swoim pasie ruchu. I tu mnie coś trafia po prostu jak natknę się na kogoś takiego. Ścinanie zakrętów może być spowodowane według mnie z dwóch powodów:
1) albo ktoś nie umie kierować pojazdem i w takim przypadku dobrze by było zrobić sobie kurs doszkalający zanim komuś zrobi się krzywdę;
2) nadmierna prędkość przy wchodzeniu w zakręt. Tu rada jest prosta - zmniejsz prędkość. Naprawdę nie pojmuję, jak można wjeżdżać komuś na pas przeciwległy kiedy się skręca. Przecież jeśli dwóch takich idiotów spotka się na jednym zakręcie to mamy gotowe zderzenie czołowe na łuku zakrętu - teoretycznie coś, co nie ma prawa się zdarzyć! A jednak. Dlatego jeśli tylko widzę, że ktoś za bardzo odbija w moją stronę - trąbię. Niech się na drugi raz zastanowi.
Można też zauważyć, że coraz więcej kierowców w nosie ma linie wyrysowane na jezdni. Bardzo dobrze to widać teraz przejeżdżając przez Jacnię - droga nowa, linie świeże a palanty jeżdżą jakby linii wcale nie widzieli...
Grzech nr 3 - nie używanie kierunkowskazów. Bo po co, nie? Przecież to trzeba palcem sięgnąć do dźwigienki... Taki wysiłek! Albo oszczędność, bo przecież pomarańczowe żaróweczki to luksus. Niech się zastanowią ci, co jeżdżą z żółtą naklejką "motocykle są wszędzie" i nie używają kierunków np. przy zmianie pasów. Ja to zauważę, bo utrzymuję bezpieczną odległość, ale motocyklista, który bez problemu rozpędza się do 70-80 km/h w kilka sekund nawet nie będzie miał szans odbijać...
A jeśli chodzi o drogi, to cóż... jest jeszcze wiele do zrobienia, ale to już kwestie samorządowe. Natomiast to, co wyżej sami możemy zmienić. Czego sobie i wszystkim kierowcom życzę.
Post testowy - bieg po 22:00 w lekkiej mgiełce + dwa zdjęcia. Dobiłem tym biegiem do 150 km w miesiącu. Wydawało mi się to ambitnym założeniem ale wiem, że mogę więcej!
Ludzie mówią, że jest dużo grzybów. Spróbujemy z żoną zweryfikować te informacje. Jeszcze nie wiem, gdzie pojedziemy, ale będzie to kierunek do Krasnobrodu. Fajnie by było coś znaleźć, bo choć grzybów zbierac nie umiem (Żabko! Co to? A ten?) to lubię kapustę z grzybami, uszka czy sos śmietanowy ze świeżymi grzybami. Ojej, i po co to pisałem! W sumie wczoraj sam coś tam widziałem, a to wszystko tylko na poboczu, więc jak się wejdzie głębiej w las to na pewno coś się znajdzie. Fajnie też będzie móc po prostu pooddychać leśnym powietrzem.
Po powrocie...
Grzyby są, rzeczywiście. Byliśmy w Suchowoli, w Hutkowie i za Krasnobrodem, przed Wólką Husińską. To ostatanie miejsce jest świetne - piękny las i sporo grzybów.
Zdjęcia:
Jedna uwaga - fotografie grzybów nie koniecznie przedstawiają i przedstawiać będą grzyby jadalne! Fotografuję to, co wydaje mi się warte sfotografowania, nawet jeśli grzyb jest śmiertelnie trujący.