niedziela, 8 września 2013

Hello England

Po wielu dniach totalnego odstawienia bloga w końcu czas udostępnić to, co się stworzyło do tej pory. Brakuje mi chęci, aby opowieść o jednej z najwspanialszych dotychczasowych podróży wakacyjnych dokończyć, więc może uzupełnię tego posta gdzieś między najbliższymi dniami/tygodniami. Tymczasem...


Dziś, kiedy już trudy podróży odespane i nieco przywykłem do polskiej rzeczywistości podejmuję próbę opisania znakomitej wycieczki do ziem będących pod władaniem królowej Elżbiety II.


4 sierpnia, niedziela

Nasza podróż zaczęła się od pakowania w niedzielę wieczorem, 4 sierpnia 2013. Jako pasażerowie linii Ryanair mogliśmy wnieść na pokład statku powietrznego bagaż podręczny o ustalonych wymiarach i wadze nieprzekraczającej 10 kg. Po wykupieniu dodatkowego bagażu i spełnieniu warunków co do jego gabarytów, mogliśmy spakować jeszcze dodatkowe 20 kg. Niby dużo, ale... Ale po ważeniu za pomocą wagi łazienkowej nie do końca byliśmy pewni, czy wejdziemy bez problemów na pokład boeinga. Tak w ogóle, to był to nasz pierwszy lot, więc niczego nie byliśmy pewni. W sumie najwięcej nerwów kosztowało nas pakowanie i ta niepewność, czy bagaż nie przekracza dozwolonej wagi.


5 sierpnia, poniedziałek

Drogę do Anglii zaczęliśmy małymi kroczkami: najpierw podróż z Zamościa na Okrągłe (pod Biłgorajem), gdzie na podwórku u rodziców MKŻ zostawiliśmy mazdę i przesiedliśmy się do mercedesa. Tata MKŻ zawiózł nas stamtąd prosto na lotnisko w Jasionce pod Rzeszowem. Z uwagi na roboty drogowe po drodze w okolicach Sokołowa Małopolskiego zdecydowaliśmy, że pojedziemy na lotnisko wcześniej, ale udało się nam właściwie bez zatrzymywania dotrzeć na miejsce i koniec końców byliśmy duuuuużo za wcześnie.


Nie będę opisywał procedur, jakie przechodzi się na lotnisku, bo ani tego nie pamiętam ani nie bardzo mnie to wtedy interesowało. Ja czekałem na wejście na pokład i pierwszy w życiu start samolotem pasażerskim.


Linie lotnicze Ryanair korzystają obecnie z bardzo charakterystycznych samolotów, które rozpoznać można po tzw. wingletach - specjalnie zakrzywionych końcówkach skrzydeł, które (jak wyczytałem) pozwalają na oszczędniejszy lot (mniejsze zużycie paliwa) i szybsze wznoszenie się samolotu przy stosunkowo niższej prędkości podczas startu, co oczywiście przekłada się na mniejszą siłę ciągu silników, a co za tym idzie mniejsze spalanie paliwa. (od dziecka uwielbiałem symulatory lotów)

Boeing 737-800
Z miejsc, jakie udało się nam zająć nie byliśmy wcale zadowoleni, ponieważ siedzieliśmy na samym środku samolotu i po dwóch stronach, o tyle dobrze, że obok siebie. Teraz, kiedy już jestem po podróży w obie strony mogę się cieszyć, że siedzieliśmy blisko silników, które nawet przyjemnie buczały sobie podczas lotu i słychać też było mechanizm chowający i wypuszczający podwozie.

Przeżycia z lotu mam bardzo przyjemne, choć wnętrze samolotu nie robi jakiegoś specjalnie oszałamiającego wrażenia - rzędy siedzeń i schowki nad głowami. Dużo siedzeń, bo ten samolot może zabierać do 190 pasażerów.




Za to moment startu to jest coś! Niesamowite, że takie dwa, stosunkowo nieduże silniki mają moc żeby tak szybko rozpędzić 66 ton i unieść samolot wysoko w powietrze.

A sam lot to po prostu godziny (na szczęście tylko nieco ponad dwie) czytania gazety/książki, słuchania muzyki, patrzenia się w okienko (jak się siedzi przy okienku), przysypiania, uspokajania bachorów, albo... gapienia się przed siebie, gdzie D. zobaczyłby złowieszcze obrazki:


Z samego lotu warto jeszcze wspomnieć o siłach działających na człowieka podczas pilotażu samolotem przez kapitana. Moment startu to oczywiście wytrzeszcz oczu z powodu siły wciskającej cię w siedzenie, a potem ta niepewność, czy wszystko uda się zgodnie z planem. To bardzo szybko mija, bo start trwa zaledwie chwilkę. Potem, kiedy za pierwszym razem samolot przechylał się do skrętu, myślałem, że nie da się doświadczyć już nic intensywniejszego, ale myliłem się. Najgorsze jest schodzenie w dół. I choć wszystkie te manewry wykonywane są delikatnie i są bardzo wyważone (przecież to zrozumiałe - nie przewozi się pasażerów myśliwcami), to wrażenia jakie się ma w głowie są z niczym nieporównywalne. Czasem miałem wrażenie, że słoń pakował mi się tyłkiem na głowę, a na klatkę siadał hipopotam.

I wreszcie przychodzi moment lądowania. Znów dreszczyk emocji, czy wszystko się uda, czy na drodze boeinga nie wyrośnie jakaś brzoza... Ale tak naprawdę to nie ma się czego bać. Momentem podczas lądowania, który może zjeżyć nam włosy na głowie nie jest wcale chwila zetknięcia się kół z betonowym pasem, a samo hamowanie i wytracanie prędkości, ponieważ to wtedy zewsząd docierają ogłuszające hałasy i słychać, jak cała maszyna pracuje omal nie rozlatując się na kawałki.



O zachowaniu się pasażerów (niestety głównie Polaków) na pokładzie odnośnie wyłączania sprzętu podczas startu/lądowania, zapinania pasów, chodzenia po pokładzie samolotu, nie będę pisał, żeby nie urazić dumy narodowej i broń Boże nie wywołać III wojny światowej. Za to warto wspomnieć o fanfarach na koniec pomyślnego lądowania i towarzyszących im oklaskach pasażerów. Słychać, że niektórzy latają, jakby to miał być ich ostatni lot.



I w końcu pierwsze kroki w Anglii, na lotnisku East Midlands, niedaleko Nottingham. Pierwsze, co uderzyło nas to oczywiście wiatr. Wiatr i chłód. Opuszczaliśmy potwornie gorącą Polskę i przylecieliśmy do rozwianej i chłodniejszej Anglii. Na płycie lotniska oczywiście widać było mokre plamy po deszczu.

Zaraz potem przywitała nas I. i zapoznaliśmy się w realu z M. A potem taksówką (toyota prius z napędem hybrydowym)


z lotniska udaliśmy się autostradą do Leicester.

Do późnego wieczoru w miłej atmosferze i bez deszczu siedzieliśmy z I., M. i gospodarzami domu, w którym mieszka I., czyli z J. i D. popijając owocowe cidery (lub bardziej po polsku - cydry). O przywitaniu nie zapomniał też Frank:

Z góry lepiej widać

6 sierpnia, wtorek

We wtorek przyszedł czas na zakupy na cały tydzień. Odwiedziliśmy sklep Asda w Oadby oraz Morrisons w centrum Leicester. Po 9 km chodzenia (z zakupami) już nic więcej nam się nie chciało jak tylko zjeść i odpocząć w ogródku, jako że znowu nie padało, a wręcz było ciepło i bardzo przyjemnie. I. ugotowała pyszne spaghetti z sosem ze świeżych pomidorów i z kiełbaskami wegetariańskimi. A potem raczyliśmy się napojami z krajowych kadzi. (M. zakupił piwo bananowe!)

W dół Welford Road

W górę Welford Road

Co jest, Frank?

W ogródku


7 sierpnia, środa

Rankiem przywitał nas Frank, który zakradł się do naszego materacowatego łóżka:


Następnie wyruszyliśmy do centrum Leicester, mijając po drodze Victoria Park, pub, który odwiedziliśmy nieco później






a także wielkie targowisko (Leicester Market), gdzie można było dostać zawrotu głowy od ilości towarów wystawionych na sprzedaż (od warzyw po hinduskie chusty i świeże ryby). Zjedliśmy też burgery wegetariańskie a potem odwiedziliśmy moją siostrę D., M. i R.


i oczywiście Maszę:
Masza, drapak i zabawki. R. zabawki.
A potem wizyta w Starym Koniu i Łani i próbowanie doskonałych ale'ów.

Przez cały dzień nie padało.

8 sierpnia, czwartek

Na ten dzień I. z M. zaplanowali wizytę w mieście na północ od Leicester, odległym o 40 km Nottingham.

Podróż miała się odbyć pociągiem, ale z uwagi na prace budowlane na stacji w Nottingham musieliśmy w pewnym momencie przesiąść się do autobusów podstawionych przez przewoźnika. Sama stacja przesiadkowa robiła wrażenie - nowoczesny budynek w szczerym polu, a tuż za rogiem osiem gigantycznych kominów elektrowni Ratcliffe-on-Soar.

Po dotarciu na miejsce udaliśmy się w kierunku zamku, który mieliśmy zwiedzić. Budowla oczywiście robiła niesamowite wrażenie, ale według zapewnień przewodnika za czasów swojej świetności była dwa razy wyższa. Potężna twierdza zapewniała panowanie w całej środkowej części wyspy brytyjskiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz