niedziela, 10 maja 2015

3 PZU Maraton Lubelski - relacja

10 maja 2015 r. miałem pobiec swój drugi w życiu maraton. Oczywiście w Lublinie, bo dalej nie chce mi się na razie jeździć (więcej podróżowania niż biegania). Dzień wcześniej odebrałem swój pakiet startowy, żeby w dniu biegu nie srać się formalnościami, tylko stanąć na linii startu zwartym i gotowym.


Ale zanim pojechałem po pakiet startowy maratonu do Lublina, w Zamościu (dzień wcześniej - 9.05.2015) wziąłem udział w IV Zamojskim Teście Coopera, czyli imprezie polegającej na ciągłym biegu przez 12 minut. Na tej podstawie określa się sprawność fizyczną pacjenta. Wybiegałem 3100 m, czyli o 300 m więcej niż w pierwszej edycji testu (w II i III nie brałem udziału, bo nie mogłem). Czyli poszło mi bardzo dobrze.

Nie zatrzymam się, jak już złapię wiatr, niech uniesie mnie jak najbliżej gwiazd...




Ja i mój cień - P.



W dniu maratonu zebraliśmy się z rana (miało być wcześniej, a wyszło o 6:30), szybko dotarliśmy na miejsce, bo jechaliśmy za G., którego żeby nie zgubić moja mazdzina musiała wyrabiać 140 km/h...

Na maraton zabrałem ze sobą pas z dwoma buteleczkami (w jednej izotonik, w drugiej woda) i trzy żele enduro. Jak się okazało - niepotrzebnie. Jestem dumny, że dałem radę przebiec cały dystans tylko na tym, co zapewniał organizator (woda, izo, czekolada, cukier w kostkach, banany). Punkty były tak porozstawiane, że nie było żadnego problemu z nawodnieniem, czy uzupełnieniem energii.

A sama trasa, choć nadal ciężka, wydała mi się o niebo łatwiejsza niż w pierwszej edycji (w II Maratonie Lubelskim nie brałem udziału). Były podbiegi, ale albo nie jakieś tragiczne, albo moje nogi są silniejsze.

Kilka razy na trasie poczułem też tak zwany "runner's high" - ćpałem atmosferę i zadowolenie z biegu.

Tak często jak byłem w stanie i o ile mogłem dziękowałem brawami ludziom, którzy zdecydowali się nas wspierać. Trasa jest tak ustawiona, że praktycznie ani razu podczas biegu nie czułem się sam, a pamiętam, że w pierwszej edycji były takie dłużyzny, że nikt ani na nas nie patrzył, ani nie psioczył ( :D ), ani nie pokrzykiwał, ani nie bił braw. Tym razem lublinianie naprawdę się spisali na medal!

Po 30 km zaczął padać deszcz. Najpierw spokojnie, potem mieliśmy ulewę, a potem aż do końca ciągle padało. Buty zrobiły się cięższe, ale sił nadal starczało.

Nie wiem, co się ze mną stało, ale przez cały bieg byłem pewny swego i nic mi nie przeszkadzało, po prostu sunąłem przed siebie, zerkając co jakiś czas na zegarek, żeby tempo nie spadało poniżej 5:00 min/km, ewentualnie żeby tętno nie przekraczało 165 u/min.

Taka strategia bardzo ładnie się sprawdziła - z uśmiechem na ustach, zapasem sił i szybkim finiszem wpadłem na metę z czasem 3:32:23.

Zakładałem czas między 3:30 a 3:45, więc mogę uznać, że plan zrealizowałem.

Jestem prze szczęśliwy.

Wielkie dzięki też dla MKŻ i A. i Radka :)


***Dzień po maratonie, wieczorem:

Muszę dodać koniecznie słów kilka odnośnie mojego samopoczucia. Wczoraj, kiedy przekraczałem linię mety wszystko było w jak najlepszym porządku. Zaraz potem, gdy się zatrzymałem poczułem zmęczenie w nogach i takie charakterystyczne napięcie mięśni. Poczułem też, że zaczynają mnie boleć barki. Ale nie miałem żadnych skurczy i sam dałem radę poprowadzić samochód i wrócić do Zamościa. W niedzielę wcale nie spałem, nie byłem przesadnie zmęczony i nawet udało mi się wypić troszkę piwka. :)
A dziś, czyli w poniedziałek jedynie co mi przeszkadza, to lekka drętwość nóg i czasem pobolewające kolana. Tak poza tym, to jedyną pamiątką na stopach po maratonie jest niewielki pęcherzyk na wewnętrznej stronie na dużym palcu u lewej stopy. I tyle. Aż trudno mi w to uwierzyć!


A na koniec zdjęć kilka:




















niedziela, 3 maja 2015

Biegowa majówka 2015



Zacznę tradycyjnie od tego, że częstotliwość postów na blogu znacznie się zmniejszyła, co mnie trochę martwi, ale z drugiej strony nie dziwi: jak chce się biegać, to ciężko jest znaleźć czas na pisanie. Nie obiecuję, że zacznę częściej uzupełniać bloga, ale zadeklaruję, że chciałbym.

Wracając do przemyśleń. Po pierwsze chciałbym napisać, że miniony miesiąc (kwiecień 2015) był drugim pod względem ilości wybieganych przeze mnie kilometrów. Udało mi się bez większych komplikacji przebiec 317 km. Do tej pory najwięcej w miesiącu przebiegłem 338 km w czerwcu 2013 r. To wszystko oczywiście w ramach przygotowań do najważniejszego biegu w tym roku, czyli do 3 PZU Maratonu Lubelskiego, który już za tydzień (!). Jak już zacząłem o tym, to jeszcze dodam, że 15 kwietnia, w środę po pracy wróciłem biegiem do domu. Przed dwoma laty te nieco ponad 30 km zajęło mi 4 godziny i 30 minut. W tym roku byłem o godzinę szybciej w domu.
Nie muszę dodawać, że biegło mi się zdecydowanie pewniej. Nawet górki w Jacni, Adamowie, Szewni i Lipsku mnie nie złamały i cały czas biegłem. Oczywiście moja druga pasja (fotografowanie) nie pozwoliła mi na ciągły bieg przez całą trasę, bo musiałem kilka razy przystanąć, żeby coś pstryknąć. Miałem też wizytę w sklepie w Żdanowie – wymyśliłem sobie, że uzupełnię cukier napojem Pepsi. To tyle o kwietniu. Albo nie. Dodam jeszcze, że 26 kwietnia, w niedzielę, byliśmy z G. w okolicach Krasnobrodu, gdzie w wyśmienitej aurze wybiegaliśmy 22 km.


Pierwszy raz wtedy w tym roku słońce spiekło mi skórę i wróciłem opalony na rękach. Żałuję, że tak rzadko udaje się nam umawiać na takie spotkania, ale cóż… takie życie.

To teraz o majówce.
1.05 byliśmy z MKŻ i Radkiem w Suścu, gdzie pobiegłem rzekomą dyszkę w Biegu nad Tanwią. Piszę „rzekomą”, bo mi wyszło 9,36 km i z tego, co dowiedziałem się, to nikt ze znajomych dychy nie wykręcił. Ale mniejsza o to. Ważne, że była pogoda, świeciło słońce i nie padało. Na biegu pojawiło się sporo biegaczy (ilość zdziwiła nawet organizatorów). Trasa była poprowadzona początkowo drogą asfaltową, a potem lasem. Trochę ciężko mi się biegło, bo postanowiłem wziąć moje najnowsze buty, które są raczej wybitnie na drogi miejskie. Biegnąc po leśnych duktach, szczególnie tych piaszczystych było trochę ciężkawo, ale dałem radę. Przed samą metą znów wróciliśmy na asfalt, gdzie mogłem sobie ponownie przyśpieszyć.


Nie mogę przy tej okazji nie wspomnieć o wynikach. Te 9,36 km przebiegłem w 40:15. Organizator nie wiedzieć czemu dodał do oficjalnego czasu 1 minutę. Jeśli chodzi o miejsca, to na 103 sklasyfikowane osoby byłem 17, wśród mężczyzn 16, a w swojej kategorii wiekowej M3 – 8. Jak dla mnie bomba. :)
Po biegu zabraliśmy się w odwiedziny do rodziny MKŻ pod Biłgoraj. Gdyby Radek był starszy zahaczylibyśmy jeszcze o Szumy.

2.05 z kolei zaplanowany miałem udział w II Ogólnopolskim Biegu „Wokół Twierdzy Zamość”. Tutaj organizator wyznaczył trasę 5 km. Parę miesięcy temu „testowaliśmy” dystans i tu akurat nasze zegarki były zgodne, że trasa raczej będzie miała planowane 5 km.


Trochę obawialiśmy się z MKŻ o pogodę, bo uczestnictwo moich pociech zależało od tego, czy będzie padać, czy nie. Na szczęście chmury tylko straszyły swoim wyglądem: deszcz nie padał. Nie było też jakoś przesadnie ciepło, co mi akurat nie przeszkadzało.

W Zamościu założyłem sobie, że biegnę na maksa, bez oszczędzania się. Start przegadałem z byłym nauczycielem wuefu z Krasnobrodu, ale gdy już ruszyłem, to gnałem tak szybko jak tylko mogłem (mając oczywiście w pamięci, że przede mną 5 km i kilka górek). Na metę przybiegłem po 19 minutach i 31 sekundach. Czyli o 2 minuty szybciej niż do tej pory w biegu na 5 km. Cieszy mnie to ogromnie, bo każda poprawa czasu motywuje do dalszych treningów, ale co najważniejsze pokazuje, że ból i pot wylewany na treningach przynoszą rezultaty. Wspomnę jeszcze, że z mojej strony te treningi to czysta amatorszczyzna, często też nie stosuję się do konkretnych założeń treningowych. Z jednej strony wiem, że tracę przez to potencjał, który mam, ale z drugiej strony bieganie ma być radością, a nie kieratem (o czym staram się sobie przypominać, kiedy tylko mogę). Nie chcę przekroczyć tej granicy, kiedy wyjście na trening będzie przymusowe, bo tak jest w planie. Ten czas (okupiony wielką walką i zmęczeniem) dał mi 22 miejsce na 56 mężczyzn, a w kategorii 30-39 byłem 7. Wynik jak dla mnie pierwsza klasa.


A na koniec słów kilka o biegu w Zamościu i jak ma się on do tego, co już widziałem w innych miastach.

Pierwsza sprawa to zapisy. Nie mam pojęcia, dlaczego wygląda to tak topornie w Zamościu. Żeby się zapisać na każdy inny bieg, w którym brałem udział zwykle należy wypełnić formularz zgłoszeniowy. W Zamościu natomiast trzeba wejść na niesamowicie beznadziejną stronę KS Agros Zamość, gdzie trzeba wynaleźć jakiś link do biegu. Szukam tego gdzieś w treści strony (w tzw. body), a tu nagle okazuje się, że to ni z tego, ni z owego jest w menu nawigacyjnym poziomym prosto przed oczyma mymi. Czemu nie widzi??? A jak wygląda samo zapisywanie się? Ściągasz sobie plik excel, gdzie uzupełniasz rubryczki, zapisujesz zmiany i odsyłasz na maila organizatora. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak tak jakoś przedpotopowo…

Czas na opłatę startową. Czytam regulamin i niby coś jest o opłacie, ale też jakoś tak nie tam, gdzie trzeba. Albo nie tam, gdzie bym się spodziewał. Nie wiem, może druk za mały? (sic) Może to ja jestem inny, ale coś mi nie gra. Ok, mam – 20 zł. Szukam numeru konta. Nie ma. Jak nie ma, jak musi być. Nie ma. Jeszcze raz przejrzę regulamin, bo na pewno jest, tylko pewnie przeoczyłem. No nie ma, kurwa! Przed rokiem tak się wkurwiłem, że maila do organizatora napisałem z zapytaniem, gdzie jest ten cholerny numer konta. W tym roku nic nigdzie nie pisałem, bo przecież wiedziałem, że ten numer gdzieś tam jest. Jeszcze chwila i wyjdę z siebie. Jeszcze raz zerkam na regulamin. … JEST! Małymi literkami, zaraz pod adresem Powiatowego i Miejskiego Zrzeszenia Ludowych Zespołów Sportowych w Zamościu. A ciężko było numer konta podać na stronie internetowej Agrosu, żeby sobie człowiek mógł zaznaczyć i skopiować do formularza przelewu bankowego on-line??? W tym roku po pewnym czasie tak właśnie zrobili (jak ja się zapisywałem, to jeszcze nie było). Czyli pewnie mieli zgłoszenia, że numer konta gdzieś przepadł.

Sami sobie poszukajcie

Kolejna sprawa – chcę sprawdzić ilu jest uczestników. I co? Licz sobie ciulu na piechotę jak cię to interesuje, bo organizator nie raczył wstawić kolumny „L.p.” A przed rokiem można sobie było ściągnąć ten plik excelowski z uzupełnioną listą (do dziś można pełną listę pobrać ze strony Agrosu). Jak to się ma do ochrony danych osobowych?

Idziemy dalej. Co w pakiecie? Szczerze, to nie pamiętam, co było przed rokiem oprócz tego, że była 1,5 litrowa (!!!) woda (dobrze, że nie dali od razu baniaka 5 l), być może talon na poczęstunek i właściwie tyle. Wybrańcy dostali jeszcze pamiątkowe koszulki. Dla mnie zabrakło. Dostałem za to jakiś album o gminach ściany wschodniej (rzuciłem między książki i tyle go było). Z pamiątek został mi chyba jeszcze numer startowy, bo koszulki dawali za numer. To brzmi, jakbym brał udział w biegu dla przedszkolaków, gdzie każda menda dostaje coś, co i tak nie ma dla niego żadnego znaczenia…

Jeśli chodzi o poczęstunek, to oczywiście skorzystać nie mogłem, bo w tym roku był bigos z kiełbasą. Opcja wege w ogóle nie wchodzi w grę. Tylko dlaczego na dychach w Lublinie zawsze mogłem liczyć na coś bezmięsnego? Inna sprawa, że kto po takim szybkim, wyczerpującym biegu normalnie jadłby BIGOS? Jasne, że jak dają to wezmą, ale bez przesady… Równie dobrze pęto kiełbasy i pajda chleba mogłaby być… Żeby podkreślić cały bałagan i organizację zwrócę jeszcze uwagę na fakt, że pieczątka na talonie mówiła, że to była pierwsza edycja biegu… W tym roku swoją porcję oddałem jakimś dwóm chłystkom, którym aż oczy się świeciły na widok jedzenia. Tyle dobrze, że sobie skorzystali.

A koszulka… W tym roku mogę się wypowiedzieć, bo dostałem. Może dlatego, że przed rokiem koszulki były rozdawane po ukończeniu biegu (a ja jako miejscowy po przepuszczałem grzecznie gości i chuja dostałem), a w tym roku były wrzucane do pakietu startowego, który naturalnie odbiera się przed startem. Zgłoszeń organizator co do wielkości koszulki nie przyjmował – panie wydawały rozmiar na oko, lub co będzie… (nikt o nic nie pytał)
Nie znam się na tekstyliach, ale dlaczego dostaliśmy takie gówno, że koszulka wygląda jak pierwszej jakości szmata? Dosłownie jakby już kilka prań miała za sobą. Ponoć przed rokiem ci co dostali to mieli takie, że i mąż i żona wchodzili w jedną, a koleżanka swoją oddała mężowi do koszenia trawnika. A w tym roku naprawdę materiał wygląda jak taki na ścierkę.
I jeszcze jedno. Na koszulce mam napisane: «II Ogólnoplski Bieg “Wokół Twierdzy Zamość”» Jak coś takiego można dać uczestnikom? Pomijam cudzysłów, który w języku polskim znajduje się na dole na otwarcie i na górze na zamknięcie, ale ta literówka??? Jak mam wyjść w czymś takim na miasto/trening, nie mówiąc o ubraniu tego czegoś na bieg w innym mieście???



I co tam jeszcze w tym pakiecie? – książeczka (a jakże), a dokładnie to informator turystyczny o Zamościu Mieście Idealnym (? hę ?) Egzemplarz bezpłatny, pewnie do dostania w ratuszowym punkcie Informacji Turystycznej.

Coś jeszcze? Torba. Taka prezentowa, w którą te wszystkie skarby zostały wrzucone. Torba brązowa z nadrukiem i logiem „Zamość Miasto Idealne” i stroną http. To wszystko.

BIDA Z NENDZO!


Sama trasa tak przed rokiem, jak i teraz była w porządku. W pierwszej edycji biegliśmy dwie pętle, w sumie 6200 metrów, w tym roku mury twierdzy zostały już odrestaurowane, więc zgodnie z nazwą biegu biegliśmy wokół nich i wyszło 5 km. Choć gdybym miał być czepialski, to napisałbym, że na ulicy Łukasińskiego była jedna niebezpieczna studzienka, której chyba brakowało nakrycia. Nie wiem, jak głęboka była, bo po deszczu była zalana wodą, ale gdyby było nas więcej biegnących, lub gdyby ktoś przez nieuwagę w nią wdepnął i nie daj… skręcił czy złamał nogę, to organizator miałby nieciekawą sytuację. Jestem pewien, że trasa nie była wcale pod tym kątem sprawdzana. Dobrze, że przynajmniej zostały wyrysowane strzałki, bo niby trasa prosta, ale jak się pędzi na zabicie, to można skręcić nie tam gdzie trzeba. I tu znów przytyk – stał sobie w jednym miejscu sędzia, któremu ręce do dupy przyrosły, bo dopiero gdy ewidentnie odbijałem nie tam gdzie trzeba (a przede mną inna biegaczka) raczył zwrócić nam uwagę, że nie tędy droga.

Start. Tu też jakoś tak dziwnie i niesmacznie. Stanąłem sobie z tyłu, bo jeszcze zagadnąłem kijkowca, p. W., który pracował w ZSP w Krasnobrodzie jako wuefista. Spiker powiedział, że jeszcze 30 sekund do startu. My sobie gadu gadu, a tu nagle JEB! i trzeba lecieć. Żadnego grzania atmosfery, żadnego odliczania. Przed rokiem przynajmniej była odpowiednia muzyka – „Rydwany ognia” Vangelisa. A w tym roku od tak z dupy – strzał i poszli!

Finisz. Meta. Lecę z uśmiechem na ustach, zmęczony jak cholera, spiker wyczytuje moje imię i nazwisko (to uskrzydla!) i co? Pan z wąsem podaje mi plakietkę. Tyle. Ani „gratuluję”, ani uśmiechu, ani uścisku ręki. Nic. Tak dosłownie – masz i spierdalaj. Zejdź z drogi, bo inni jeszcze biegną. Dopiero MKŻ i biegowa brać ściska rękę, gratuluje, szczerzy zęby.






Po finiszu zwykle oprócz medalu… Zaraz, zaraz. Właśnie – co ja mam zrobić z tą cholerną plakietką?


W każdym biegu w jakim brałem udział (oprócz zamojskiego przed rokiem) dostałem medal, który przypomina mi o tym miejscu, o emocjach jakie wtedy przeżywałem, o atmosferze, którą byłem przesiąknięty, o tym szczególnym dniu, kiedy biegnąc dawałem z siebie wszystko ile w tamtej chwili mogłem. A w Zamościu otrzymałem jakąś pieprzoną plakietkę. Taką odpustową, aaaaaaaaaaa! Brak mi słów normalnie. I gdzie niby mam ją sobie zatknąć? Na ścianę na bambusową matę, której nie posiadam???

Po finiszu zwykle oprócz medalu organizator wręcza jakąś wodę, a najlepiej i najczęściej to izotonik. W Zamościu w tym roku trzeba było pytać innych biegaczy, czy i gdzie można dostać coś do picia. Nie wiem, czy tak fatalnie trafiam, czy co, ale wziąłem wodę lekko gazowaną… W sam raz, kurwa, po biegu… Czy były izotoniki? Nie wiem, nie pytałem, nie widziałem.

Ciekaw jestem też, czy w trzeciej edycji panowie sędziowie dalej będą stoperami mierzyli nam czasy? Zamość jest ponownie chyba jedynym miejscem, gdzie nie ma pomiaru elektronicznego, czyli zawodnicy nie otrzymują chipów. Nie wygląda to zbyt profesjonalnie i mówiąc szczerze ujmuje znacznie randze biegu. Tak to ja miałem czas mierzony przez profesora Grabczaka na lekcjach wuefu!


Kolejne rzeczy dotyczą spraw, na które zwrócili uwagę moi koledzy / koleżanki.

Po pierwsze – biuro zawodów miało być czynne dzień przed zawodami (to informacja z regulaminu biegu). Ani przed rokiem, ani w tym roku tak nie było. Z jakich przyczyn? Nie będę pisać, żeby się z nikim nie sądzić, ale brak izotoników może wiele wyjaśniać :P

Gdzie był depozyt? Przyjezdni zostawiali swoje rzeczy w samochodach lub w samochodach znajomych, bo jeśli nawet gdzieś można było zostawić swoje rzeczy pod opieką, to ani przed rokiem, ani w tym roku taka informacja nie była ogłoszona.

I rzecz dla przyjezdnych najważniejsza. Gdzie były kible??? Czy kloca w Zamościu trzeba stawiać gdzieś na uboczu? Czy szczocha oddać gdzieś w pustej bramie? To ma być bieg ogólnopolski??? To nawet w Suścu dzień temu były trzy toitoie… Dodam jeszcze traktowanie osób, które za potrzebą przychodziły do toalety, która mieściła się w biurze zawodów – mówiąc najłagodniej, panowie odsyłali takowych jakby przyszli z trądem, a następnie informowali, że dla nas (biegaczy) toaleta jest po drugiej stronie. „Ale gdzie?” pytali skonfundowanie goście. „NO TAM! PO DRUGIEJ STRONIE!” słyszeli następnie od przemiłych organizatorów…

Rzecz kolejna – kategorie. Co to za bieg, gdzie mężczyźni są podzieleni, a kobiety już nie. Prehistoria jakaś… Co to za standardy? Na kim organizatorzy biegu się wzorują?

Przemilczę kwestię pewnej nacji, która przyjeżdża do nas pobiegać na zarobek… Trochę to oburza, bo bieg ogólnopolski, w ramach jakiegoś tam grand prix… Cóż, blisko, to korzystają…


Jak idealnie spieprzyć dobry pomysł na bieg? Brnąć dalej w to gówno, w którym już jesteście, szanowni organizatorzy.

Kilka faktów na koniec:
• Liczba uczestników w I edycji: 24 kobiety + 98 mężczyzn = 122 osoby (sklasyfikowane, do tego kilka osób, które nie ukończyły biegu)
• Liczba uczestników w II edycji: 19 kobiet + 56 mężczyzn = 75 osób (sklasyfikowanych)

Czyli w tym roku było 47 osób mniej niż przed rokiem. To 38,5% mniej biegnących. Idąc tym tropem za rok, w III edycji pobiegnie tylko ok. 30 osób. I oby tak nie było.

Chciałbym jeszcze wiedzieć jak to jest, że pobierając opłatę startową (20 zł), mając takich sponsorów jak Lotto i Polski Cukier, wsparcie władz miasta i przychylność polityków robi się w Zamościu już po raz drugi tak marną imprezę biegową?

Zdjęcia:















Muzyka, trochę na podsumowanie tekstu i trochę jako komentarz na te jaja polityczne związane z wyborami prezydenckimi:


poniedziałek, 23 lutego 2015

Zapiekanka makaronowa z pora

Ten przepis to dla mnie kulinarne mistrzostwo świata. Znalazłem go w pewnej anglojęzycznej książce z przepisami dla wegetarian. Nie chciałbym, żeby mi przepadł dlatego umieszczam go tu na moim blogu, a może i ktoś z czytających się skusi. Zachęcam, bo choć początkowo podchodziliśmy z MKŻ dość sceptycznie do pomysłu zapiekania pora, to okazało się, że danie jest genialne. A przy okazji polecam to danie biegaczom - jest (pewnie) bardzo kaloryczne.

Porcja mniejsza



Zapiekany makaron z serem i porem


Składniki (porcja dla 4 osób - choć to zależy kto ile pochłania, albo z jakiego je talerza)

175 g makaronu "rurki" (w innych przepisach pojawiają się też "muszelki") (175 g, czyli mniej niż pół standardowej paczki - jak dla mnie to jakieś kpiny - ja robię z 500 g)
50 g masła (czyly na oko - więcej niż 1/4 a mniej niż pół)
4 pory (albo 2 wielkie), pokrojone w talarki
4 łyżki stołowe mąki
750 ml mleka (im mniej mleka tym gęściejsze danie)
200 g startego sera żółtego (albo po prostu tyle ile się chce)
45 ml bułki tartej (nie mam pojęcia ile to - patrz zdjęcia)
sól i pieprz (albo cokolwiek innego do smaku)

Umytego pora...

... siekamy na talarki.

Przygotowanie

  1. Rozgrzej piekarnik do 200°C. Ugotuj makaron w dużej ilości osolonej wody. Dobrze odsącz wodę.

  2. Roztop masło w głębokiej patelni, dodaj pora i podduś przez ok 4 minuty mieszając od czasu do czasu.


    4 minuty duszenia albo po prostu do czasu gdy por nieco zmięknie

    Czyli do takiego momentu

    Dodaj mąkę, wymieszaj wszystko dokładnie i gotuj przez minutę. Zdejmij patelnię z ognia.

    4 łyżki mąki przesiane przez sitko

    Por w maśle z mąką - początek pyszności
  3. Dolewaj powoli mleko ciągle mieszając, następnie umieść patelnię na ogniu i duś mieszając przez ok. 3 minuty.

    Zupa z pora :)

    Mleka może być naprawdę dużo - wtedy całość jest bardziej ciąglista i lepiej się zjada
  4. Zdejmij patelnię z ognia, dodaj makaron i większą część sera. Przypraw solą i pieprzem do smaku.

    Por z makaronem

    Por z makaronem i serem

    Kucharek/Ziarenka smaku zamiast soli

    Pieprz

    Wszystko dobrze wymieszane i gotowe do nałożenia do naczynia żaroodpornego
  5. Przygotuj naczynie żaroodporne smarując je masłem lub margaryną i posyp ścianki bułką tartą.

    Tyle bułki tartej użyłem w tym przepisie


    Przesyp makaron z porem do naczynia żaroodpornego.


    Wymieszaj bułkę tartą z serem, który pozostał i posyp danie.

    Reszta sera żółtego przemieszanego z bułką tartą

    Gotowe do zapieczenia w piekarniku
  6. Piecz przez 20 - 25 minut do momentu aż góra zrobi się złocista.




Kilka uwag na koniec:
  • danie jest naprawdę proste do zrobienia
  • danie jest przepyszne i warto spróbować je przygotować choćby po to, by odmienić nieco monotonię w kuchni
  • danie jest bardzo treściwe
  • nie podaję czasu przygotowania, bo każdy ma inne tempo - mi przygotowanie wszystkiego zajęło ok. 45 minut, do tego trzeba dodać czas zapiekania, czyli danie powinno być gotowe w ok. godzinę, godzinę i 15 minut
  • czasy podane w punktach 3 i 4 są oczywiście orientacyjne - najlepiej gotować "na oko"
 SMACZNEGO!
Tutaj widać dlaczego mają być rurki, a nie motylki czy nitki czy co tam jeszcze innego

Porcja większa
 Nad całością oczywiście czuwała i wspierała:
Pchełka!