poniedziałek, 31 grudnia 2012

Podsumowanie grudnia

Koniec miesiąca i kolejne podsumowanie. 18 treningów, 121 km, brak poważnych kontuzji i przerw w bieganiu. W listopadzie było 104 km na liczniku i myślałem, że raczej lepiej się nie da ze względu na zimę, a tu proszę. Miło jest zaskoczyć siebie samego.




Jako że to koniec roku, to jeszcze wkleję podsumowanie całościowe z runkeepera:


I tyle. Oby ten nowy rok był udany.



sobota, 29 grudnia 2012

Bawymy sie

Czas świąt to czas spotkań z rodziną i ze znajomymi, którzy rozjechali się po świecie lub dla których nie ma czasu w ciągu "normalnego" okresu w roku. To także czas odwiedzania zamojskich barów i restauracji. Zacznę od tego jakie miejsca zwykłem odwiedzać w przeszłości.

Pierwsze miejsce, które odwiedzałem to zamojski kazamat (nie zamierzam używać wielkich liter, bo dla mnie te nazwy to wyrazy pospolite). Miejsce, które nie może liczyć się z żadnym innym. Legenda. Rockoteki na których działy się takie rzeczy, że pozostaną w mojej pamięci na zawsze. Klub, do którego idąc na piwo można było wziąć ze sobą KASETĘ z ulubioną muzyką i przy odrobinie szczęścia (lub widzimisię barmanki, ewentualnie ilości zgłoszonych kaset) posłuchać sobie Nirvany, Metallicy, czy Illusion. I te wnęki ze stołami, gdzie mieściło się ze dwadzieścia osób (a może więcej?), świeczki... Imprezy serduszkowe z okazji WOŚP. Aż się łezka w oku kreci...

Kiedy zamknięto kazamat zaczął się okres bramy. I tu też przeniosło się towarzystwo z kazamatu. Brama była mniejsza, brudniejsza i bardziej śmierdząca. Ale były rockoteki i koncerty. Z bramą wiąże się też pewne wspomnienie bardzo osobiste (ale nie mające żadnego związku z miłością). Brama była miejscem, gdzie spędziłem naprawdę dużo czasu. Pewnego dnia bramę zamknięto.

Potem była piątka. Piata strona świata. Klub z fajnym pomysłem, ale szybko stał się miejscem, gdzie zaczęła się schodzić dzieciarnia i zaczęło to przeszkadzać. Ale chodziło się do piątki, bo byli tam też znajomi, a poza tym nie było żadnej alternatywy...

Aż do czasu owcy. W owcy było super na samym początku, kiedy w lokalu nie sprzedawano alkoholu. Nie trwało to długo, ale było świetnie. Przynajmniej dla mnie, jako że nienawidzę zalanych w ciula zjebów, którym się wydaje, że boga złapali za nogi... Owca była fajna także ze względu na menu - była to jedyna w Zamościu restauracja wegańska (a jeśli nie wegańska, to na pewno wegetariańska). Ale Zamość to zbyt mała pipidówa, żeby takie coś się utrzymało. Wiadome to  było od samego początku, mimo dobrego jedzenia (i niedrogiego), dobrych piw (miodowe, niepasteryzowane), imprez, klimatu i ludzi (tam można było spotkać pana Piro - człowieka, który był takim dobrym duszkiem siedzącym przy stole w kąciku).

Od kiedy przestałem palić papierosy i pić alkohol skończyło się wychodzenie do barów, a jeśli już, to rozważam teraz z MKŻ gdzie pójść ze względu na muzykę, kartę menu i dym papierosowy. W zeszłym roku na wakacjach odwiedziliśmy bary na starówce. W sumie warto wspomnieć o jednym - skarbcu win. Są tam ciekawe propozycje drinków bezalkoholowych. W innych starówkowych barach człowiek niepijący alkoholu nie ma czego szukać (chyba że ktoś się zgodzi na gorącą kawę lub herbatę w 30°C upału... Piszę tak, bo zdarzało się, że brakowało nawet soków owocowych...). Jeśli chodzi o dym papierosowy, to pod parasolkami jest to sprawa nierozwiązana - szlag mnie trafia, kiedy widzę mamusie z tatusiami i dziećmi obżerającymi się pizzami, raczonymi mgiełką dymu z sąsiednich stolików. Albo jak towarzystwo pseudo-sportowców z tępymi lachonami pali mi pod nosem jedną faję za drugą... "Zawsze można zmienić miejsce" - ktoś powie. Tak, tyle ze wszędzie pod parasolkami jest tak samo.

Podczas tegorocznych świąt odwiedziłem broadway, browar zamojski, kosz i piątą stronę.

O broadwayu ciężko cokolwiek powidzieć, bo oprócz naszej paczki byli jeszcze jacyś kolesie i tyle. Pustka. W piątej jak to w piątej - frekwencja nienaganna i dobra muzyka. Kosz - PORAŻKA. Browar - pozytywne zaskoczenie.

Jeśli chodzi o browar, to w tym miejscu byłem po raz pierwszy. NIGDY wcześniej nie byłem w tamtym budynku, więc nie wiedziałem, czego się spodziewać. A okazało się, że jest mnóstwo miejsca, stoliki dla wielu osób jak i małych grupek, w menu zamojskie piwa (ponoć bardzo dobre - może spróbuję przy okazji maratonu w ramach nawadniania organizmu), coś do zjedzenia, miła obsługa, parking. Nie pamiętam, czy w lokalu leciała muzyka, ale jeśli była, to albo nie przeszkadzała (czyli nie było disco), była cicho albo nie było jej wcale, co akurat wyszło na dobre (można było zrozumieć osobę siedzącą naprzeciwko bez darcia się do siebie). I rzecz najważniejsza - brak dymu tytoniowego. Czego nie można powiedzieć o broadwayu lub piątej stronie. (nie wspominając o śmietniku... tzn. koszu)

W broadwayu czuć dym, bo palacze wychodzą do przedsionka przy wejściu do lokalu i mimo wszystko dym dostaje się do środka. W piątej jest osobna sala, ale drzwi nie były zamknięte, więc i tak troszkę było czuć (albo sobie wmawiam, bo nie zaglądaliśmy do tej drugiej sali, a że przyszliśmy tu zaraz po koszu, to może po prostu sami śmierdzieliśmy dymem). Ale to wszystko nie może się równać z koszem.

W koszu byłem pierwszy raz w tej nowej lokalizacji i nigdy więcej tam nie zajrzę. Po pierwsze beznadziejnie ulokowane drzwi wejściowe. Po drugie jakieś dziwne pokoje z tabliczkami "monitoring straży miejskiej". Po trzecie zimno w toalecie i tylko jedna kabina na potrzeby. Po czwarte SCHODY, SCHODY, SCHODY... Po piąte bar (jako miejsce, gdzie zamawia się napoje), dla którego na opisanie obraźliwych epitetów ciśnie mi się na usta tyle, że... (szkoda gadać, kto był [szczególnie na jakiejś imprezie] będzie wiedział o czym piszę). I rzecz, za którą skreślam kosza na dobre - papierosy. Niby jest oddzielna palarnia, piętro niżej niż sala ze stolikami, ale co z tego, kiedy nie jest zamykana. Widziałem nawet jakiegoś miejscowego palanta, który stał w progu tej palarni... A cały dym leci w górę prosto na salę, gdzie się siedzi. Po wizycie w koszu ubrania śmierdziały jakbym sam dobrowolnie spędził wieczór w tamtejszej palarni. Pani z obsługi zapytana, czy nie dałoby się otworzyć okna z powodu smrodu niemal zeszła na zawał, że ktoś może o to prosić... ŻENADA.

Na koniec coś w temacie. Słuchać i wyciągać wnioski...




środa, 26 grudnia 2012

Świątecznie...



Dziś drugi dzień świąt i trzeci dzień niezdrowego jedzenia. Staram się nie obżerać, ale co by nie jeść, to jakoś tak siada na żołądku i mimo wszystko ciężko się trawi.

Wczoraj miałem biec 4,8 km (plus rozgrzewka, więc wychodzi nieco więcej), ale ciężko nazwać to biegiem. Ochotę na bieganie miałem, tylko w nogach nie było nic a nic energii. Trochę tak, jakby ważyły o połowę więcej. Jeśli zmusiłem się do szybszego biegu, to tylko na chwilkę. Nie podoba mi się to.

Zauważyłem też skąd wzięła mi się opuchlizna na kostce (jest znowu). Otóż jest to skutek biegania po śniegu. A dokładniej po nieprzewidywalnym podłożu, które na spodzie jest twarde (w lesie takie coś raczej się nie zdarzy). Denerwuje mnie trochę w tej sytuacji zachowanie służb porządkowych naszego miasta - jak pada śnieg, to chodników nie odśnieżają (nie mówię o zgarnianiu nadmiaru śniegu w celu wytyczenia ścieżek dla pieszych), robi się potem z tego takie g*** po którym nie da się chodzić jak napada troszkę deszczu, nie mówiąc już o tym, co się dzieje, kiedy to zamarznie. A jak śnieg topnieje, to nie ma nikogo, żeby tę breję (sól, piach, glinę, popiół, psie szczyny i kupy i cholera wie, co jeszcze...) wymieść z chodnika... Buty mam z goretexem, więc właściwie nie patrzyłem gdzie stawiam stopę, ale nie jeden przechodzień miał pewnie basen w butach. Dostało się też ode mnie pewnej pani, która szła z koleżanką "po suchym" i nie raczyła w porę zrobić mi miejsca, żebym też skorzystał "z suchego" i kiedy ją mijałem z całym impetem wpadłem w kałużę, którą rozchlapałem (nie specjalnie) na nią... Pomyślałem sobie teraz "przepraszam", ale nie, nie przepraszam - przez nią wpakowałem się w sam środek wody i to nie moja wina, że ją ochlapałem... W sumie oboje zostaliśmy mokrzy... :)

Ten wczorajszy trening ze względu na roztapiający się śnieg, którego trochę leżało na chodnikach miał taki wymiar psychologiczny. Można było naprawdę potrenować charakter i wolę biegnąc po tej brei. Na pewno tak było sądząc po twarzach moherowych beretów...

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Kontuzja

Dopiero co pisałem, że biega się w zimie świetnie. Dalej podtrzymuję ten pogląd, tylko z jednym ale. Ale jak się biega po bezpiecznych nawierzchniach. A zamojskie chodniki do takich niestety nie należą. Po wczorajszym (nieplanowanym) biegu nabawiłem się dokuczliwej, ale na całe szczęście małej i niezbyt bolesnej kontuzji. Prawa kostka zgubiła się gdzieś pod zasłoną opuchlizny. Nie wiem, czy to z przetrenowania, czy z powodu jakiegoś urazu. Najpewniej źle stanąłem podczas wyprzedzania zamościan wracających z wigilii na Rynku Wielkim, ewentualnie wykręciłem stopę biegnąć po koleinach z zamarzniętego błota śniegowego...
Wygląda to tak:


Oczywiście nie jestem w stanie tak wywinąć prawą stopą, ale żeby było łatwiej porównać zdjęcie odwróciłem i widać różnicę - stopa lewa ma widoczną kostkę, a na zdjęciu niżej ciężko właściwie rozpoznać gdzie jest kostka.

Mam teraz pewien dylemat - biegać dzisiaj (4 km normalnego biegu), czy sobie odpuścić? Nie ma tragedii, można to przeboleć, tylko nie wiem, czy nie doprowadzę bezmyślnie do gorszego stanu. Najpewniej to i tak wyjdę, najwyżej zrobię sobie krótszy (hę?) lub nieco mniej intensywniejszy (what?) trening...


A zima trwa...





Aparat w telefonie jakoś dziwnie drzewa wyeksponował (nie trzeba było włączać sceny śniegowej).

Te zdjęcia to taka przymiarka do wycieczki, którą planuję od jakiegoś czasu. Tylko póki co, daję sobie na wstrzymanie, bo nie będę biegał po lesie po zmroku (zbyt szybko robi się ciemno), a i ktoś do towarzystwa też by się przydał (tylko kto? MKŻ nie ma czasu, dla BRF (Banshee-Riding Friend) to żadne wyzwanie... hm, może ktoś z pracy?)

Etap 1 - łatwiejszy i krótszy:


Trasa spod szkoły do Szuru (co to za nazwa w ogóle???) i z powrotem. Właściwie nigdy tam nie byłem, więc ciężko mi powiedzieć, czy dobrze wyznaczyłem trasę.

Ale prawdziwą frajdę sprawiłoby mi coś takiego:

Etap 2 - dużo dłuższy i "dzikszy":


Nie wiem, na ile droga na tej mapie rzeczywiście przypomina drogę i czy runkeeper dałby radę złapać sygnał GPS, bo sieci zaraz na 1,5 km już nie mam. Ale taki spacerek to pewnie dopiero w okolicach wakacji sobie zrobię (może wcześniej małe rozpoznanie na rowerze?).

To ja jednak odpocznę. Szkoda zdrowia.

niedziela, 16 grudnia 2012

O zdrowiu?

Pierwsza w tym roku szkolnym próba sabotażu planu treningowego przez wirusy lub bakterie dokonała się. Na szczęście wirus/bakteria nie miała szans na rozszerzenie działań na całej linii frontu z uwagi na moją  błyskawiczną reakcję.

Zaczęło się w niedzielę. Chociaż nie, w niedzielę to już wybuchło. Natomiast zaczęło się zaczynać w sobotę na zajęciach kursowych. W grupie zawsze łatwo złapać jakieś paskudztwo, tym bardziej, gdy w grupie są osoby chętne do dzielenia się paskudztwami... I przypałętało się to to w sobotę i w niedzielę uderzyło. Dosłownie - ból głowy był taki, jakby ktoś młotkiem w wielkiego dzwona uderzał... W poniedziałek lepiej nie było (mimo prób leczenia) i żeby nie narazić się na coś boleśniejszego udałem się na wizytę do lekarza. Skończyło się na 3-dniowym zwolnieniu z pracy. Na szczęście ciepełko, odpoczynek i sen zrobiły swoje i szybko się pozbierałem.

Ale co w takiej sytuacji z planem? Poczytałem sobie co nieco i zastosowałem się do rad mądrzejszych i bardziej doświadczonych biegaczy i... Poszedłem biegać. W niedzielę podczas biegu nie czułem wcale żadnych dolegliwości chorobowych (to pewnie dzięki hormonom szczęścia, które organizm wytwarza podczas jednostajnego wysiłku fizycznego), ale zaraz po bieganiu wskoczyłem pod gorrrący prysznic. Następny dzień treningowy wypadał we wtorek. I tu sobie odpuściłem, bo nie do końca byłem przekonany, co do sensowności biegania. Ale za to w środę nie wytrzymałem. A że następny trening wypadał w czwartek to zrobiłem dwa dni biegowe pod rząd.

Świetnie, naprawdę zupełnie inaczej biega się w zimie. Ma się wtedy poczucie kompletnego spełnienia na treningu. Jest się jednym z niewielu (wariatów), którym żadna aura nie przeszkadza. (zaczynając bieg zawsze robię sobie takie roztruchtanie na alejce między blokami i tak sobie biegam od jednego miejsca do drugiego robiąc ze 4 takie powtórzenia. Pewna starsza pani widząc mnie, zachowywała się tak jakby zobaczyła co najmniej mężczyznę z obnażonym przyrodzeniem, do tego jeszcze w zimie... Chyba chciała mnie zapytać, czy dobrze się czuję, ale raczej widziała, że nic mi nie jest i nie podjęła próby rozmowy. Ja natomiast chciałem tej pani powiedzieć, żeby patrzyła pod nogi bo łatwo się poślizgnąć na lodzie, ale też dałem sobie spokój. Niewiele brakowało, a musiałbym pomagać tej pani podnosić się z chodnika tak wywijała głową oglądając się za mną... trochę to żałosne) Zabawne dla mnie jest, że tak wielu ludzi dziwi lub wręcz szokuje biegacz w zimie (albo rowerzysta). Przecież Polska to nie Majorka - śnieg w zimie to dla nas normalka, dlaczego mamy rezygnować ze wszystkiego na czas zimy???


Dzisiaj (15.12) bieg przybrał formę ekstremalną. Niby nie było strasznie zimno - ledwie kilka stopni na minusie, ale odczuwalna temperatura była bardzo bolesna. W trakcie biegu wiał przenikliwy wiatr przy którym ciężko się oddychało. Do tego jeszcze marznący deszcz, który znowu siekał po oczach i zostawił mi na kurtce w okolicach podbrzusza skorupę z lodu. I nasze wspaniale chodniki... Bo przecież w mieście idealnym ludzie mają chodzić po 3 centymetrowej warstwie śniegu, piachu i soli ewentualnie po zamrożonym i ubitym śniegu. Jak do tego dodamy marznący deszcz to mamy gotowy przepis na "szklankę". Czyli było naprawdę ekstremalnie. Ale wszystko skończyło się dobrze. 9 km przebiegnięte.


Kilka zdjęć zrobionych w międzyczasie:
  •  5 grudnia 2012 - Starówka we mgle i pierwsze dekoracje świąteczne:




  •  16 grudnia 2012 - niedzielny ranek i obowiązkowe odkopywanie Mazdy spod wartswy jakichś 5 cm śniegu:

środa, 5 grudnia 2012

Zima!!!

A więc jesteś zimo! Nareszcie! Trzeba było czekać aż na grudzień, żeby poczuć zimowy klimat.

Pierwsze bieganie w śniegu mam więc zaliczone. Było bardzo przyjemnie - nie było siarczystego mrozu, nie wiało mocno. Za to ta niewielka warstewka białego puchu bardzo miło amortyzowała stopy.

Ale mam jeszcze niedosyt - brakuje mi biegu podczas mocnego opadu. Chciałbym pobiegać w takiej niemal pierzynie ze śniegu, tak żeby płatki przylepiały mi się do rzęs, a nie jak teraz gdy zamarzające ostre kuleczki wbijały się w gałki oczne powodując rwący ból, jakby ktoś szpilki wkłuwał w oczy. I żeby śnieg pod podeszwami skrzypiał przyjemnie. Ten śnieg, po którym biegłem był albo mocno ubity albo już rozpuszczony z solą i do tego było ślisko.

Jak się biega w takich warunkach? - tak samo jak się chodzi: wolno, ostrożnie i z nogami napiętymi, jakbyśmy kroczyli po lodzie... Ale najbardziej motywującą rzeczą do biegania w zimie są spojrzenia i myśli mijanych ludzi. Widać podziw, zaskoczenie, ale też kompletne niezrozumienie. No bo jak to? Biegać w zimie??? Z odpowiednim nastawieniem i odpowiednim ubraniem to nic nadzwyczajnego.

Mam nadzieję, że gorący prysznic i szklanka ciepłej wody z sokiem z cytryny pozwolą mi na ukończenie całego planu treningowego od 11 listopada do 4 stycznia. Póki co czuję się doskonale - nie kicham, nie prycham, nie mam kataru, nie dolegają mi zatoki, nawet nie mam bóli głowy. Jedyna rzecz, która doskwiera to obolałe mięśnie. Ale to akurat dobrze - znaczy, że się napracowały! :-)

Zima w okolicach Krasnobrodu: