sobota, 29 grudnia 2012

Bawymy sie

Czas świąt to czas spotkań z rodziną i ze znajomymi, którzy rozjechali się po świecie lub dla których nie ma czasu w ciągu "normalnego" okresu w roku. To także czas odwiedzania zamojskich barów i restauracji. Zacznę od tego jakie miejsca zwykłem odwiedzać w przeszłości.

Pierwsze miejsce, które odwiedzałem to zamojski kazamat (nie zamierzam używać wielkich liter, bo dla mnie te nazwy to wyrazy pospolite). Miejsce, które nie może liczyć się z żadnym innym. Legenda. Rockoteki na których działy się takie rzeczy, że pozostaną w mojej pamięci na zawsze. Klub, do którego idąc na piwo można było wziąć ze sobą KASETĘ z ulubioną muzyką i przy odrobinie szczęścia (lub widzimisię barmanki, ewentualnie ilości zgłoszonych kaset) posłuchać sobie Nirvany, Metallicy, czy Illusion. I te wnęki ze stołami, gdzie mieściło się ze dwadzieścia osób (a może więcej?), świeczki... Imprezy serduszkowe z okazji WOŚP. Aż się łezka w oku kreci...

Kiedy zamknięto kazamat zaczął się okres bramy. I tu też przeniosło się towarzystwo z kazamatu. Brama była mniejsza, brudniejsza i bardziej śmierdząca. Ale były rockoteki i koncerty. Z bramą wiąże się też pewne wspomnienie bardzo osobiste (ale nie mające żadnego związku z miłością). Brama była miejscem, gdzie spędziłem naprawdę dużo czasu. Pewnego dnia bramę zamknięto.

Potem była piątka. Piata strona świata. Klub z fajnym pomysłem, ale szybko stał się miejscem, gdzie zaczęła się schodzić dzieciarnia i zaczęło to przeszkadzać. Ale chodziło się do piątki, bo byli tam też znajomi, a poza tym nie było żadnej alternatywy...

Aż do czasu owcy. W owcy było super na samym początku, kiedy w lokalu nie sprzedawano alkoholu. Nie trwało to długo, ale było świetnie. Przynajmniej dla mnie, jako że nienawidzę zalanych w ciula zjebów, którym się wydaje, że boga złapali za nogi... Owca była fajna także ze względu na menu - była to jedyna w Zamościu restauracja wegańska (a jeśli nie wegańska, to na pewno wegetariańska). Ale Zamość to zbyt mała pipidówa, żeby takie coś się utrzymało. Wiadome to  było od samego początku, mimo dobrego jedzenia (i niedrogiego), dobrych piw (miodowe, niepasteryzowane), imprez, klimatu i ludzi (tam można było spotkać pana Piro - człowieka, który był takim dobrym duszkiem siedzącym przy stole w kąciku).

Od kiedy przestałem palić papierosy i pić alkohol skończyło się wychodzenie do barów, a jeśli już, to rozważam teraz z MKŻ gdzie pójść ze względu na muzykę, kartę menu i dym papierosowy. W zeszłym roku na wakacjach odwiedziliśmy bary na starówce. W sumie warto wspomnieć o jednym - skarbcu win. Są tam ciekawe propozycje drinków bezalkoholowych. W innych starówkowych barach człowiek niepijący alkoholu nie ma czego szukać (chyba że ktoś się zgodzi na gorącą kawę lub herbatę w 30°C upału... Piszę tak, bo zdarzało się, że brakowało nawet soków owocowych...). Jeśli chodzi o dym papierosowy, to pod parasolkami jest to sprawa nierozwiązana - szlag mnie trafia, kiedy widzę mamusie z tatusiami i dziećmi obżerającymi się pizzami, raczonymi mgiełką dymu z sąsiednich stolików. Albo jak towarzystwo pseudo-sportowców z tępymi lachonami pali mi pod nosem jedną faję za drugą... "Zawsze można zmienić miejsce" - ktoś powie. Tak, tyle ze wszędzie pod parasolkami jest tak samo.

Podczas tegorocznych świąt odwiedziłem broadway, browar zamojski, kosz i piątą stronę.

O broadwayu ciężko cokolwiek powidzieć, bo oprócz naszej paczki byli jeszcze jacyś kolesie i tyle. Pustka. W piątej jak to w piątej - frekwencja nienaganna i dobra muzyka. Kosz - PORAŻKA. Browar - pozytywne zaskoczenie.

Jeśli chodzi o browar, to w tym miejscu byłem po raz pierwszy. NIGDY wcześniej nie byłem w tamtym budynku, więc nie wiedziałem, czego się spodziewać. A okazało się, że jest mnóstwo miejsca, stoliki dla wielu osób jak i małych grupek, w menu zamojskie piwa (ponoć bardzo dobre - może spróbuję przy okazji maratonu w ramach nawadniania organizmu), coś do zjedzenia, miła obsługa, parking. Nie pamiętam, czy w lokalu leciała muzyka, ale jeśli była, to albo nie przeszkadzała (czyli nie było disco), była cicho albo nie było jej wcale, co akurat wyszło na dobre (można było zrozumieć osobę siedzącą naprzeciwko bez darcia się do siebie). I rzecz najważniejsza - brak dymu tytoniowego. Czego nie można powiedzieć o broadwayu lub piątej stronie. (nie wspominając o śmietniku... tzn. koszu)

W broadwayu czuć dym, bo palacze wychodzą do przedsionka przy wejściu do lokalu i mimo wszystko dym dostaje się do środka. W piątej jest osobna sala, ale drzwi nie były zamknięte, więc i tak troszkę było czuć (albo sobie wmawiam, bo nie zaglądaliśmy do tej drugiej sali, a że przyszliśmy tu zaraz po koszu, to może po prostu sami śmierdzieliśmy dymem). Ale to wszystko nie może się równać z koszem.

W koszu byłem pierwszy raz w tej nowej lokalizacji i nigdy więcej tam nie zajrzę. Po pierwsze beznadziejnie ulokowane drzwi wejściowe. Po drugie jakieś dziwne pokoje z tabliczkami "monitoring straży miejskiej". Po trzecie zimno w toalecie i tylko jedna kabina na potrzeby. Po czwarte SCHODY, SCHODY, SCHODY... Po piąte bar (jako miejsce, gdzie zamawia się napoje), dla którego na opisanie obraźliwych epitetów ciśnie mi się na usta tyle, że... (szkoda gadać, kto był [szczególnie na jakiejś imprezie] będzie wiedział o czym piszę). I rzecz, za którą skreślam kosza na dobre - papierosy. Niby jest oddzielna palarnia, piętro niżej niż sala ze stolikami, ale co z tego, kiedy nie jest zamykana. Widziałem nawet jakiegoś miejscowego palanta, który stał w progu tej palarni... A cały dym leci w górę prosto na salę, gdzie się siedzi. Po wizycie w koszu ubrania śmierdziały jakbym sam dobrowolnie spędził wieczór w tamtejszej palarni. Pani z obsługi zapytana, czy nie dałoby się otworzyć okna z powodu smrodu niemal zeszła na zawał, że ktoś może o to prosić... ŻENADA.

Na koniec coś w temacie. Słuchać i wyciągać wnioski...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz