sobota, 29 czerwca 2013

(Po)Lipskich lasach

Pierwszy dzień wakacji nie mógł być inny:


J. poznałem dwa dni temu. Wybrałem się na stadion pobiegać po bieżni, żeby spróbować, jak to jest (ostatni raz byłem tam na lekcjach w-f, kiedy jeszcze chodziłem do I L.O., i niedawno na teście Coopera w maju). Jeszcze dobrze nie wszedłem na bieżnię, a już usłyszałem z dołu "Hej!". Odwróciłem się za siebie, żeby zobaczyć, czy obok nikt nie przebiega, ale byłem sam. Okazało się, że J. poznał mnie z testu i maratonu lubelskiego i zaprosił na bieżnię. W trakcie biegania poznaliśmy się i umówiliśmy się na sobotę na wyjazd do Lipska, żeby pobiegać dłużej po leśnych traktach.


Sobota, 9:15 wyjazd. Cześć K.!

9:35 i w las!

Samochód zostawiliśmy w Lipsku pod lasem, gdzie swój początek bierze czerwona ścieżka rowerowa (wystarczy wolniej jechać przez Lipsko i wypatrywać [jadąc od strony Zamościa] po prawej stronie drogi z tablicą informującą o ścieżce. Niestety w google street view tego nie zobaczymy, bo odcinek ten fotografowany był w momencie remontowania jezdni.) Nie obyło się oczywiście bez wścibskich spojrzeń tubylców i głupiego podśmiewania podrostków, ale co tam...

Chwilę po rozpoczęciu truchtania zatrzymaliśmy się przy szlabanie w lesie, żeby się dogrzać i nieco porozciągać. Zajęło nam to tylko chwilę dzięki komarom, które dość natrętnie poganiały nas, żebyśmy w końcu weszli w ich włości.

Jeszcze przed 1 km sfotografowałem tę piaskownię:



Buty już w tym momencie były nieźle upaćkane i gdyby nie pumy to już dawno miałbym mokre skarpetki. Wiele razy podczas biegu i J. i K. pytali, czy mi się podoba trasa. Panowie! Na to właśnie czekałem!

Cały czas biegliśmy to gęściejszym, to nieco rzadszym, ale ciągle LASEM.


Prawie przy 7 km, na końcu Szewni Dolnej dotarliśmy do miejsca upamiętniającego Powstanie Zamojskie z okresu II wojny światowej 1942-1944. (Powstanie zamojskie - wikipedia)





Tak, w lewym górnym rogu jest mój palec. Niestety nic nie było widać na ekranie telefonu podczas robienia zdjęć i nie zauważyłem palucha...
Zaraz za 7 km natknęliśmy się na jeszcze jeden krzyż:



Od tego momentu zaczęliśmy dość ostro wspinać się pod górę. Ostatecznie wg serwisu garmina najwyższe miejsce na naszej trasie miało 344 m n.p.m.




Nie sposób pisząc relację z takiego treningu nie wspomnieć o cudownym zapachu lasu. Biegnąc przez Roztoczański Park Narodowy można też dostrzec pełen majestat przyrody - niektóre drzewa zachwycały wręcz swoimi rozmiarami. Owszem, do sekwoi dużo im brakuje, ale...

I tak dobiegliśmy do kolejnego miejsca martyrologii ziemi zamojskiej - pomnik w Wojdzie:







Po drugiej stronie tego miejsca mieści się "Kuchnia partyzancka". Mieszka tu jakiś artysta-rzeźbiarz, ale nie było mi dane go poznać.


Słoń

 
Jedna z wielu kapliczek.

I dalej w Pusczę Solską!


Pierwsze grzybki?




W pewnym momencie na trasie natrafiliśmy na potężną jodłę, która pewnikiem ucierpiała z powodu ostatnich burz i porywistego wiatru. Szkoda pięknego drzewa:




I tak po 1 godz. i 50 minutach dotarliśmy do punktu, gdzie zaczynała się nasza pętla:






Nie wspominam więcej o żadnych szlakach, bo szczerze mówiąc nie pamiętam tych oznaczeń. Na zdjęciu powyżej widać szlak zielony, na piątym od dołu nieco inaczej oznaczony szlak czerwony, a zaczynaliśmy czerwoną ścieżką rowerową. Kiedy próbowałem znaleźć jakąś KONKRETNĄ mapkę z zaznaczonymi szlakami trafiał mnie SZLAG, więc sobie odpuszczam.

Lasy w okolicach Szewni Dolnej:




Druga połowa to coraz mniej sił - brakowało mi orientacji w dystansie, który nam pozostał, pojawił się ogromny głód (w lesie robię się głodny jak wilk!!!) i powietrze stawało się jakby coraz cięższe i wilgotniejsze. J. i K. po drodze spróbowali jeszcze malin, ja pstryknąłem te trzy zdjęcia:




Po 2 godzinach i 50 minutach byliśmy z powrotem przy samochodzie.

Mam nadzieję, że wkrótce znów z J. i K. wybierzemy się na któryś ze szlaków i że będę miał przyjemność czyścić moje pumki... :)

Tak, wiem, śmierdzą... przecież w nich biegam.


Jeszcze dwa bonusy:
  • mapka gminy Zamość [link]
  • szlaki piesze Lubelszczyzny [link]


poniedziałek, 24 czerwca 2013

Jestem, więc biegam.

Jestem, więc biegam. Parafraza słynnego "Myślę, więc jestem" Kartezjusza, to właściwie streszczenie w pigułce tego, czym przez ostatni rok żyłem.

I po raz kolejny przyszedł czas na refleksję typu "no po co? Po co ci to wszystko?" Refleksję, którą spisuję z kilku powodów:

1) być może trafi tu ktoś mający zamiar dołączyć do grupy facebookowej "Rozbiegany Zamość", potrzebujący zachęty

2) a może ktoś szukający motywacji, kolejnego powodu, dla którego miałby się przekonać, że biegać warto odwiedzi mojego bloga

3) albo może zajrzy tu ktoś szukający nowego pomysłu na swoje życie, mający dość tego "zafajdanego świata"

4) dla siebie, żebym pamiętał, że nie było łatwo, ale było warto i że jeśli się czegoś bardzo chce, to się uda

Nigdy wcześniej żadna pasja tak mocno mnie nie pochłonęła jak właśnie bieganie. I kto by pomyślał, że nałogowy palacz, wypalający przez jakieś trzynaście lat paczkę, a czasem nawet do dwóch dziennie, imprezujący co weekend, pewnego dnia odmieni swoje życie o 180 stopni?

Sam, jak o tym myślę, to ciągle nie mogę się nadziwić, że można było do tego stopnia rujnować swoje życie. I jednocześnie nie mogę się nadziwić, że dokonałem takiej zmiany.

Coś we mnie pękło i podjąłem decyzję. Nie wiem, czy był to strach przed przyszłością na szpitalnym łożu, na które z pewnością wpędziłby mnie dotychczasowy styl życia. A może kłujące serce, które wręcz krzyczało - DOŚĆ TEJ KAWY! (kawę uwielbiałem tak mocno, że wypijałem po kilka kubków dziennie). Albo zadyszka, która pojawiała się przy wchodzeniu na drugie piętro w bloku, w którym mieszkam. Czy może fałdki obrzydliwego tłuszczyku, który zaczął okalać mój pępek. Pewnie wszystko to po trochu zadecydowało.

Trudno było na początku tak po prostu zacząć biegać. Trudno, dlatego że człowiek od razu chciałby nie wiadomo czego. Co to jest przebiec spod "Łukasza" do parku i z powrotem? Teraz, po roku biegania to rzeczywiście całe nic, ale wtedy na początku było to nie lada wyzwanie. Każdy początkujący biegacz musi się z tym zmierzyć - zderzyć się z rzeczywistością. Od nas samych zależy, czy siłę, którą przyjęliśmy oddamy z powrotem (ze zdwojoną mocą), czy chlapniemy na ziemię jak błoto i już nigdy się nie pozbieramy.

To właśnie te małe porażki potrafią zahartować biegacza, ukształtować go jako nowego człowieka. Właśnie dlatego jako biegacz mogę się co trening dowartościowywać i uważać za lepszego od tych, którzy wolą w tym samym czasie np. oglądać telewizję.

Bez wyjść, które coraz częściej staram się wplatać w codzienność już nie dałbym rady wytrzymać. Bieganie burzy monotonię życia, które w pewnym momencie, a może w pewnym wieku traci zwyczajnie na atrakcyjności.

Zabrzmi to pewnie jak wyznania starego, schorowanego piernika, ale coś w tym jest, że młodzi ludzie nie myślą o takich sprawach. Dla mnie przecież też jeszcze dziesięć czy pięć lat temu liczyła się tylko zimna puszka i faja w zębach. Ale ile można pić i palić? Ile można przed sobą udawać, że takie życie jest szczęściem, do którego się dąży?

I tak w wieku 30 lat odnalazłem coś, co dla wielu pozostanie niestety Świętym Graalem, który nie miał być nigdy odnaleziony. Odkryłem bieganie.

JESTEM, WIĘC BIEGAM.


Zapraszam tutaj! link

piątek, 21 czerwca 2013

Pierwszy dzień lata

Dziś kilka(-naście / -dziesiąt / -set) słów w związku z nadejściem lata.

To, że lato rzeczywiście zawitało widać po słupkach rtęci, które nierzadko dobijają do 30 a dziś wedle zapewnień meteorologów przekroczą ten próg o kilka kresek.

Lato widać także na chodnikach - jakoś więcej się nas biegających zrobiło. Ciekawe czy to taki tylko sezonowy wysyp, czy może moda na bieganie na dobre zawita do Zamościa?

Lato daje się też odczuć na treningach - coraz trudniej poradzić sobie z utratą płynów. Dobrze, że mam ten swój bidonik, ale 500 ml zbyt szybko się kończy jak dla mnie, zwłaszcza kiedy chcę pobiegać dłużej. Marzy mi się, żeby gdzieś w trakcie biegu było jakieś miejsce, gdzie można by zmoczyć głowę. A najlepiej, to jakiś strumień, do którego z ochotą wbiegłbym, żeby się schłodzić...


22 czerwca 2013 - Nie zaczynam nowego posta, bo nie ma sensu, a chcę dopisać parę rzeczy.

Po dzisiejszym wyjściu nasunęło mi się pewne spostrzeżenie. Mianowicie doszedłem do wniosku, że w takie cieplejsze dni nie ma sensu zabierać wody w bidonie. Przedwczoraj tak właśnie zrobiłem i w nieco lepszych warunkach (wieczorem) niż dziś ledwo dałem radę przebiec 20 km. Dzisiaj (po 14:00) wprawdzie przebiegłem mniej - prawie 17 km - ale o ile było cieplej! I do tego zrobiłem dwa kółeczka wokół zalewu. (I czym się szczycisz? - Tym, że po pierwsze, bywa że śmierdzi tam gównem (tak zwyczajnie - swojsko - kupa w trawie), po drugie potrafi zawiać od strony wody taką stęchlizną, że od razu zbiera na wymioty, po trzecie wilgotność powietrza w niektórych częściach trasy dochodzi do takich wartości, że nawet kiedy wciągamy powietrze, to mamy wrażenie, że dwa razy jesteśmy w fazie wydechu.)

Ale dziś biegło mi się znacznie lepiej, bo w bidonie miałem sok z gumijagód. Taaa! Chciałbym. Miałem izotonik. I tak sobie od razu pomyślałem, że będę zachwalał i reklamował rzeczy z których korzystam i jednocześnie odradzał tych, z którymi się spotkałem gdzieś po drodze, a które nie spełniły moich oczekiwań. Nie chodzi tu o żadną reklamę czy antyreklamę, tylko subiektywną opinię konsumenta. Chyba mam do tego prawo? A jednocześnie czytający tego bloga mogliby się odnieść do moich "recenzji".

Druga rzecz o której chciałem napisać, to bieganie bez koszulki. Jest po prostu za świetne! Nie dość, że chłodzenie jest o wiele bardziej wydajniejsze, to jeszcze ciało chłonie słońce, a najważniejszy argument to... brak otartych sutków! :-)



To jest moja inspiracja. To o nim pisałem, gdzieś na początku bloga, że przedstawię kogoś wyjątkowego. I żeby było jasne - nigdy w życiu nie miałem okazji biegać w butach New Balance, więc ich nie reklamuję. A minimusy to już w ogóle jakiś kosmos.

niedziela, 9 czerwca 2013

I Maraton Lubelski - relacja





Coś się kończy, coś się zaczyna.


Przygotowania do mojego pierwszego maratonu trwały niemal rok. Nie mogę powiedzieć, że kiedy zaczynałem swoje pierwsze biegi (jeszcze wtedy nie nazwałbym ich treningami) to od razu myślałem o pokonaniu dystansu królewskiego. Ale gdzieś w okolicach jesieni zaczęło się rodzić takie marzenie o zrobieniu czegoś wielkiego.

Wtedy też postanowiłem robić treningi. Na stronie runkeeper.com wybrałem jakiś plan treningowy i z raz lepszym, raz gorszym wynikiem realizowałem go (właściwie to tych planów było kilka, bo żaden mi do końca nie odpowiadał - jak dla mnie to zbyt ostrożnie się "rozkręcały" lub były za długie). Potem od stycznia, kiedy miałem pierwszy zegarek biegowy (sigma 25.10) wraz z monitorem pracy serca biegałem z planem skupiającym się właśnie na tętnie, a nie na tempie. W lutym zainwestowałem jeszcze bardziej w bieganie zakupując garmina forerunner 310xt z monitorem pracy serca. W serwisie garmina wynalazłem znowu jakiś plan i tak do kwietnia sumiennie się go trzymałem.

Ostatni miesiąc to już moje własne wariacje na temat treningu biegowego niepodparte niestety wiedzą fachową, a wynikające z mojego widzimisię (co niekoniecznie ma znaczenie pejoratywne, bo duuuużo się naczytałem, a i nauczyłem się słuchać swojego ciała).

W każdym razie suma wszystkich akcentów treningowych pozwoliła mi przede wszystkim na bezpieczne ukończenie maratonu i przygotowanie się do niego bez (jakichś większych) kontuzji.

Co więc się kończy? Myślę, że z pełną odpowiedzialnością (auć! polityka) zupełnie świadomie mogę awansować na wyższy poziom biegowego doświadczenia. W końcu nie wszyscy biegający mają w swojej karcie postaci notkę "ukończył maraton".

Co się zaczyna? Hmmm. Nowy rozdział. Świadome bieganie. W końcu jestem maratończykiem!


Przed startem.


Do Lublina dotartliśmy z MKŻ (której dziękuję za bycie, towarzyszenie i wsparcie i zdjęcia!) po godzinie 7:00. Udaliśmy się prosto do biura zawodów po odbiór pakietu startowego. Tak jak przy okazji Czwartej Dychy, atmosfera w biurze była przyjemna a organizacja bardzo sprawna. Po skorzystaniu z szatni i depozytu przeszliśmy się w miejsce startu.

Po wizycie w szatni.



Z pogodą organizatorzy trafili idealnie - było ciepło i słonecznie. Dla biegaczy to może nie wymarzona pogoda (po cichu liczyłem na jakąś burzę, albo chociaż słabiutkie opady), ale za to dzięki temu sporo lublinian mogło wyjść i cieszyć się piękną sobotą.

Ostatnie łyki izotoniku.


W okolicy startu (przy Bramie Krakowskiej) z minuty na minutę czuło się, że Lublinowi rodzi się wielkie święto i nowa sportowa tradycja. Widać było mnóstwo uczestników, osoby towarzyszące, Telewizję Polską, grupę bębniarzy, którzy skutecznie podgrzewali atmosferę. Samo przebywanie w tamtej okolicy powodowało, że człowiek wiedział, że bierze udział w czymś wielkim.





Start.


Trzymając się zasady, że z przodu ustawiają się najlepsi, a z tyłu ci nieco mniej lepsi, zająłem miejsce na końcu stawki - przede mną był balonik z czasem 5:00. Sam nie bardzo wiedziałem na co mogę liczyć, więc wolałem nie szarżować na samym początku.









Tak to wyglądało (wszystkie filmy pobrałem z YT i zamieszczam ze swojego dysku, bo nie chciałbym ich stracić. Nie jestem autorem żadnego z tych filmów, a zamieszczam je tylko jako pamiątkę po bardzo ważnym dla mnie wydarzeniu):



Tu mam relację TVP Info ze startu (wszystkie filmy pobrałem z YT i zamieszczam ze swojego dysku, bo nie chciałbym ich stracić. Nie jestem autorem żadnego z tych filmów, a zamieszczam je tylko jako pamiątkę po bardzo ważnym dla mnie wydarzeniu):



I jeszcze jedna relacja ze startu (wszystkie filmy pobrałem z YT i zamieszczam ze swojego dysku, bo nie chciałbym ich stracić. Nie jestem autorem żadnego z tych filmów, a zamieszczam je tylko jako pamiątkę po bardzo ważnym dla mnie wydarzeniu):

Na 1:38 mnie widać - biała koszulka, czarny pasek, czarne spodenki i głowa pochylona w dół.


Na trasie.


Bieg maratoński to 42 kilometry i 195 metrów. Taki dystans na początku biegania nie wydawał mi się osiągalny. Ale z biegiem czasu i kolejnymi kilometrami coraz bardziej oswajałem się z myślą, że mogę go pokonać. Problem polega na tym, że (pewnie) każdy początkujący nie wie, jaką strategię biegu przyjąć. Można wystartować na tyle żwawo, że zejdziemy po 15 km. Albo w połowie dystansu. Można też coś naciągnąć, zerwać, a nawet skręcić. Można wyczerpać do zera zapasy energetyczne i podziękować za udział w biegu z karetki. Chyba na tym polega piękno tego właśnie biegu. Mierzymy się nie tylko z dystansem, ale też ze swoim ciałem i głową (niektórzy nie rozumieją tego ostatniego, a to proste do wyjaśnienia - spróbuj jeśli nie biegiem, to spacerem pokonać jakąkolwiek trasę przez np. 4 i pół godziny. Zwyczajnie ci się znudzi. Podobnie jest z maratonem, choć nie o nudę tu chodzi).

Jestem na środku zjęcia. Okolice UMCSu.
Jak pisałem wcześniej, bieg chciałem zacząć ostrożnie. Wkrótce po starcie (ale nie wiem dokładnie kiedy, ponieważ podczas maratonu czasoprzestrzeń ulega znacznym zakrzywieniom) przyspieszyłem i biały balonik 5:00 został gdzieś z tyłu. Pomyślałem, że będę biegł tempem, które będzie najodpowiedniejsze dla mnie - 6:00 min/km wydawało się całkiem w porządku. I takim tempem dogoniłem grupkę, która biegła za balonikiem żółtym 4:30. Ich tempo wahało się w okolicach 6:15 min/km. Wiele razy biegnąc za nimi myślałem, że to za wolno, że może ich wyprzedzę, a potem jakby co, to zwolnię... Zrobiłem to. Powiedzmy, że ok. 18 km.

Biegło mi się całkiem, całkiem, ale nie schodziłem poniżej 5:45 min/km, bo wiedziałem z treningów, że to jest maksymalne tempo z jakim mogę pobiec tak długi bieg.

Film z trasy (wszystkie filmy pobrałem z YT i zamieszczam ze swojego dysku, bo nie chciałbym ich stracić. Nie jestem autorem żadnego z tych filmów, a zamieszczam je tylko jako pamiątkę po bardzo ważnym dla mnie wydarzeniu):



Będąc na 26 kilometrze (czyli już za połową) zdałem sobie sprawę, że jest na tyle dobrze, że byłem pewny, że do mety dobiegnę. Przestałem myśleć o bieganiu, a zacząłem skupiać się na tym co jest dookoła (byłem wtedy w okolicach Zalewu Zemborzyckiego): woda, drzewa, chmury, kibice i wolontariusze wspierający nas brawami i okrzykami, samochody jadące pasem obok, policyjne motocykle, wkurw wkurzające bąki. Słowem - otoczenie. Do tego czasu zjadłem dwa z czterech żeli energetycznych, korzystałem z wody i izotoników i biegłem nieprzerwanie. Nic złego nie mogło się zdarzyć...

Aż do 28 kilometra, kiedy to zakręciło mi się w głowie, a w myślach pojawiły się wątpliwości - "uda mi się? A może usiąść na poboczu i zaczekać na jakąś pomoc?" Wtedy na horyzoncie pojawiły się znajome wściekle zielone kamizelki i stoliki i zmusiłem się, żeby dotrzeć do punktu żywieniowego. A tam jakby ktoś specjalnie dla mnie przygotował - było wszystko. Zatrzymałem się i napiłem się wody (troszkę), izotoniku (duuuużo), schłodziłem się wodą (chyba mi głowę polali), zjadłem dwie połówki banana, które zagryzłem garścią (dosłownie) cukru w kostkach. I po chwili bieg nabrał kolorów. Powolutku rozpędziłem nogi i znów byłem w biegu. Po drodze oblizywałem dłoń, w którą brałem cukier...

Długo nie pobiegłem, bo za jakieś 2 km trzeba było wspinać się na sporą górkę. Pomyślałem (jak wielu), że wbieganie na nią to samobójstwo więc szybkim marszowym krokiem szliśmy przed siebie. I bieg.

W okolicach 34 km podobnie - marsz i bieg.

A potem nie wiem, jak ale od 35 kilometra już bez zatrzymywania się dobiegłem do samej mety. Na potwierdzenie zamieszczam info z serwisu garmina:

kilometr / czas pokonania / odcinek = 1 km / średnie tempo
Widać z odczytu tempa (im większe tym wolniej pokonany kilometr) kryzys na 28, 29 km, wspinanie się na górkę na 30, 31 km, 34 - kolejny dołek (a właściwie górka) i od 35 km już lepiej. Ale...


Finisz.


Dla mnie najgorsza była końcówka biegu. A to dlatego, że ostatnie kilometry prowadziły bardzo prostą drogą, ulicami Krochmalną, Młyńską i Al. Unii Lubelskiej. Bardzo przeszkadzająca była monotonia tego odcinka, ale też fakt następujący - niby byliśmy coraz bliżej mety, ale nigdzie nie było widać Starówki. Garmin niby nie kłamał co do podawanych kilometrów, oznaczenia poziome też się zgadzały, ale coś nie pasowało. Dopiero po jakimś czasie zaczęły do moich uszu docierać odgłosy naszej imprezy. A potem w końcu pojawił się Zamek Królewski.

I wtedy też zupełnie nie wiem dlaczego na 41 km opadłem z sił. Mówiłem sobie w myślach "co jest? kuźwa, przecież to już końcówka, ostatni kilometr, dajesz, dajesz!" I jakoś dałem. A kiedy wpadłem na ostatnie metry, otoczony kibicami i zachęcany dopingiem, to tak jak na dyszce - wydłużyłem krok i pełen werwy przebiegłem linię mety. Zobaczyłem jeszcze zegar wyświetlający czas 04:30:50coś tam, więc tym bardziej przyśpieszyłem, żeby nie było 4:31:coś tam.




Zaraz potem ktoś mi gratulował, wręczono mi medal i przeszedłem do strefy dla biegaczy, gdzie mogłem posadzić czterylitery, którym po ponad czterech godzinach biegu miejsce do siedzenia się zwyczajnie należało. Dopadła mnie MKŻ, narobiła zdjęć, podała wodę, banana. Zapomniałem na mecie wyłączyć garmina...

Z czterech żeli energetycznych trzy pochłonąłem. Wystarczył cukier i banany zapewnione przez organizatora.


Ukończyłem maraton!



Wynik.


Oficjalnie bieg ukończyłem na 412 miejscu (na 818 zawodników i zawodniczek, którzy dobiegli do mety).
W kategorii mężczyzn 30-39 lat byłem 194, wśród wszystkich mężczyzn 383.
Czas brutto: 4:30:52 (liczony od momentu startu).
Czas netto: 4:29:38 (liczony od momentu, kiedy to ja przekroczyłem próg startowy).


Dzień po.


Muszę powiedzieć, że mój organizm bardzo dzielnie zniósł trudy maratonu. Filippides po przebiegnięciu (teoretycznie) tego dystansu wyzionął ducha, ale Grek biegł ile sił w nogach, żeby ostrzec pobratymców przed nadciągającą flotą Perską i poinformować o zwycięstwie pod Maratonem. Ja tylko chciałem dobiec do mety i ewentualnie nie przekroczyć 4 godzin i 30 minut.

Zaraz po biegu czułem się podobnie jak po najdłuższym biegu, jaki do tamtej pory zrobiłem - 31,5 km. Po prostu bolały mnie nogi, w szczególności stopy, a jeszcze dokładniej podeszwy i palce. Ciężko się chodziło, ale dałem radę dojść do busa, do domu, więc źle nie było.

Trochę gorzej było kilka godzin po maratonie, już w domu. Po zjedzeniu prawie dwóch pizz (spaliłem niemal 3000 kcal, więc mogłem sobie pozwolić), wypiciu dwóch izotoników i trochę wody pozwoliłem sobie na odpoczynek. I kiedy chciałem zasnąć, bo wiadomo, że sen to najlepsza regeneracja, okazało się, że będzie ciężko. Oprócz nieznośnego bólu w nogach (który wcale nie był wielki, tylko mocno wkurzający) pojawił się też ból pleców, a dokładnie mięśni kapturowych. Kiedy już znalazłem dogodną pozycję udało mi się zasnąć.

A dziś, czyli dnia następnego jest dużo, dużo lepiej. Nogi czuję, ale nie przeszkadza to w miarę normalnym chodzeniu. Kaptury powoli odpuszczają. Rano bolała mnie prawa kostka, którą czułem też podczas biegu, ale już teraz (czyli późnym popołudniem) jest wszystko dobrze. Mam gigantyczny odcisk na prawej stopie na palcu obok dużego, a na lewej na tym samym palcu paznokieć chyba przygotowuje się do zejścia - jest na razie lekko fioletowy. Do tego obtarte sutki... (a specjalnie dzień wcześniej "testowałem" plastry...) I jeszcze jedno bolące miejsce - podniebienie górne, czyli twarde. Nie wiem, czemu boli, ale boli jak cholera.

A poza tym, mam co wspominać, czym się chwalić (kto z was biegł najważniejszymi arteriami Lublina, albo dla którego z was policjanci specjalnie wstrzymywali ruch, hę?) i... niezłą opaleniznę! :-)

Po czym poznać biegacza? - po śladzie po zegarku...
 
Super pomysł na medal - dzięki jedynce każdy mógł się poczuć jak zwycięzca, a do tego puzzle, które nawiązują do poprzednich "Czterech Dych".
Ten kawałek papieru przeszedł tyle co ja, albo i więcej. Wytargany, wytarmoszony, przepocony, zachlapany izotonikiem, zamoczony wodą... a na samym początku przyszpilony agrafkami do koszulki... Twardziel.

Nie wiem, czy opisałem wszystko, co chciałem i jak chciałem. Na pewno nie, ale niech już tak zostanie.

PS. Teraz mi się przypomniał pewien pan, który zaczepił mnie na końcówce pytając "I po co ci to było? Mogłeś siedzieć w domu przed telewizorem." Na co odpowiedziałem mu, że telewizji z MKŻ nie oglądamy już od jakichś 6 lat i dobrze nam z tym. Pan życzył mi powodzenia i pobiegł do przodu...

PPS. Gdzieś w połowie zaczepiłem jakiegoś chłopaka o skośnych oczach i zapytałem go po angielsku jak mu idzie. Odparł, że nie najlepiej. Zapytałem, czy to jego pierwszy maraton. Powiedział, że drugi. Ja się przyznałem, że biegnę pierwszy raz. Życzyłem mu powodzenia i pobiegłem przed siebie.

PPPS. Widziałem też dwóch biegaczy, którym udzielana była jakaś pomoc medyczna. Nie znamy się i pewnie nie przeczytacie tego wpisu, ale szczerze życzę wam szybkiego powrotu do zdrowia i do zobaczenia za rok na tej samej trasie!


Podziękowania.


Nie sposób nie wyrazić wdzięczności dla organizatorów tego biegu. Dziękuję, że ludzie tacy jak Aleksander Kurczewski, dyrektor Maratonu Lubelskiego i jego koledzy i koleżanki dopięli swego i zorganizowali ten bieg. W Polsce B czegoś takiego do tej pory nie było i Lublin pięknie wykorzystał tę lukę.

Podziękowania należą się też wolontariuszom i wolontariuszkom (których było więcej), dzięki którym biegło się znacznie przyjemniej (zagrzewanie do walki, oklaski, uśmiechy, "piąteczki"), ale też dzięki nim ukończenie biegu było w ogóle możliwe - podawanie wody, izo, bananów, cukru, polewanie wodą.

Na specjalne podziękowania zasłużyli też mieszkańcy Lublina, którzy tłumnie dopingowali nas stojąc na ulicach, chodnikach, przystankach autobusowych, oklaskując z balkonów, okien, czy samochodów i autobusów (szczególnie miłe były okrzyki najmłodszych: "bjafo! bjafo pejeton!").

I wszystkim pozostałym, którzy bezpośrednio lub pośrednio włączyli się w imprezę - policji, straży, straży miejskiej, żandarmerii wojskowej...

DZIĘKUJĘ!


(wszystkie filmy pobrałem z YT i zamieszczam ze swojego dysku, bo nie chciałbym ich stracić. Nie jestem autorem żadnego z tych filmów, a zamieszczam je tylko jako pamiątkę po bardzo ważnym dla mnie wydarzeniu)

Od jutra zaczynam trening na półmaraton w Tomaszowie Lubelskim we wrześniu. W międzyczasie wystartuję kontrolnie w półmaratonie w Krasnymstawie (pod koniec sierpnia). I już wiem, dlaczego warto w trening wpleść ćwiczenia z wykorzystaniem tego sprzętu:

Domowa siłownia... Zbyt często chowana w kąt za drzwi. Ale to się zmieni.
Koniec i bomba.