wtorek, 30 października 2012

Na koniec października

Jutro ostatni dzień października. Ostatni w tym miesiącu trening. Udał mi się ten miesiąc, oj udał!
Po pierwsze do połowy miesiąca (chyba do 18 dokładniej) potrafiłem "zmusić" się do codziennego wybiegania. I choć nie jest to najlepsza forma treningu, to zrobiłem to świadomie w celu popracowania nad "oddaniu sprawie". W bieganiu bardzo ważny jest upór (coś już o tym przebąkiwałem) i konsekwencja w działaniu i poprzez codzienny trening chciałem w sobie wypracować postawę, dzięki której będę mógł wychodzić biegać o każdej porze, w każdych warunkach i bez względu na samopoczucie. I udało się!
Tym codziennym bieganiem chciałem też sprawdzić, w jakim stanie są moje nogi. A dokładniej, jak zachowają się moje piszczele. A to w związku z tym, że wcześniej przy codziennym treningu pojawiał się okropny (naprawdę, jeśli nigdy tego bólu nie doświadczyłeś/łaś to nawet ciężko jest mi go opisać, ale niech będzie, że okropny) ból piszczeli. Wniosek jest taki, że o ile nie zbliżam się do granicy 7 km, to mogę bez obaw biegać codziennie.
Po drugie udało mi się zrealizować dwa cele treningowe, polegające na przebiegnięciu ustalonej liczby kilometrów. I tak na początku miesiąca założyłem sobie, że przebiegnę 150 km. Jakoś tak sobie obliczyłem, że mi tak wyjdzie. I wyszło. Gdzieś po 20 października. A drugie założenie to, że dołożę jeszcze 50 km. I tak dzisiaj mogę świętować złamanie 200 km w ciągu miesiąca. Całkiem miło! :-)
Całe to moje nieprzerwane bieganie możliwe jest dzięki temu, że nie choruję (wręcz przeciwnie - póki co cieszę się niezłamanym duchem i wielkim zdrowiem) i że mam w czym biegać. Szczególnie ostatnie zakupy chronią mnie przed choróbskami (ale to na inny post).

poniedziałek, 29 października 2012

Zapal świeczkę



Z okazji święta tych, co odeszli. Muzycznie. Ważni dla mnie.

(kolejność zupełnie przypadkowa)


Kurt Cobain (1967-1994), Nirvana


Peter Steele (1962-2010), Type'o'Negative


Dimebag Darrell (1966-2004), Pantera


Ronnie James Dio (1942-2010)


Grzegorz Ciechowski (1957-2001), Republika


Ryszard Riedel (1956-1994), Dżem


Amy Winehouse (1983-2011)


Jimmi Hendrix (1942-1970)


Janis Joplin (1943-1970)


Chuck Schuldiner (1967-2001), Death


Cliff Burton (1962-1986), Metallica


Freddy Mercury (1946-1991), Queen


Ian Curtis (1956-1980), Joy Division


Michael Jackson (1958-2009)


Jim Morrison (1943-1971), The Doors


Layne Staley (1967-2002), Alice in Chains


Paul Gray (1972-2010), Slipknot


Sid Vicious (1957-1979), The Sex Pistols


Bon Scott (1946-1980), AC/DC


Bob Marley (1945-1981)


Stevie Ray Vaughan (1954-1990)


Eric Carr (1950-1991), Kiss


Jerry Edmonton (1946-1993), Steppenwolf


Jon Lord (1941-2012), Deep Purple


Jon Nodtveidt (1975-2006), Dissection


Dave Lepard (1980-2006), Crashdiet


Shawn Lane (1963-2003), Black Oak Arkansas


Scott Columbus (1956-2011), Manowar


Steve Clark (1960-1991), Def Leppard


Johnny Cash (1932-2003)



Czesław Niemen (1939-2004)



Bez tych PANÓW nie byłoby cudownej, rockowo-metalowej muzyki...

Lordowie hałasu:

Leo Fender (1909-1991)



Les Paul (1915-2009)


Jim Marshall (1923-2012)

niedziela, 28 października 2012

Na cmentarzach, cz. 2

Niedzielne bieganie zaliczone. Nie mogę powiedzieć, żeby to był szczególnie udany weekend. Po pierwsze miało być biało, po drugie myślałem, że gdzieś wyruszę za miasto. I w sumie punkt pierwszy popsuł punkt drugi i tyle. Jednyne z czego mogę być zadowolony, to kilometraż - łącznie 22 km, to tak całkiem przyzwoicie.

Na dziś zaplanowaną miałem wizytę na "nowym" cmentarzu. Nie lubię tego miejsca. Pewnie po części dlatego, że w psychice został pogrzeb dziadka - miałem wtedy 8 lat i obrazy z tego dnia są całkiem żywe w mojej pamięci. A kolejna rzecz, to wiatr. Cmentarz jest położony "in the middle of nowhere" (żeby nie pisać, że na zad...) - ciągle tam wieje. Łatwo się przeziębić odwiedzając dziadzia, ale mi tam mrozy nie straszne.


Zimno było, rzeczywiście i to nawet bardzo. Ale szczególnie niefajnie zrobiło się, kiedy ruszyłem szukać grobu babci. Na szczęście odległości między grobami są niewielkie i idzie się do babci w miarę prosto, więc udało się.


A kiedy już wiatr i temperatura skutecznie wybiły mi z głowy na jakiś czas biegową wizytę u dziadzia, pozostał mi do odwiedzenia grób wujka (dziękuję Mojej Kochanej Żonie za grzeczne zwrócenie uwagi na pisownię słowa "wujek" :)) Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego niektórych miejsc zwyczajnie nie umiem zlokalizować. Ostatnim razem, kiedy byliśmy z MKŻ na tym cmentarzu grobu wujka nie udało nam się znaleźć. Dzisiaj uparłem się i znalazłem. Na pewno, gdyby pomnik miał "standardowy" kolor nie potrafiłbym go wypatrzyć.


Po powrocie w okolice mieszkania stwierdziłem, że mam trochę mało kilometrów w nogach, więc udałem się jeszcze do parku. Łącznie wyszło 11,5 km w godzinę i 20 minut.



I to tyle. Jutro do pracy, a w czwartek święto. I kolejna wizyta na grobach.

I żeby nie było, że metal, to tylko darcie japy:


Na cmentarzach

Weekend. Wielu na to czeka. Właściwie chyba niemal wszyscy czekają na te dwa dni. Jedni imprezują, drudzy odpoczywają, jeszcze inni mogą oddać się swojej pasji. Dla mnie weekend to od niedawna specjalne treningi - albo nieco dłuższe, albo gdzieś, gdzie jeszcze moja stopa nie postała. I zwykle starać się będę w jakiś sposób je dokumentować.

Na wczoraj media szumnie zapowiadały przyjście zimy. Jako że poczyniłem pewne przygotowania na jej przyjście, soboty wypatrywałem z utęsknieniem. Do końca nie wiedziałem, czy moje paczki przyjdą na czas, ale Poczta Polska mile mnie zaskoczyła i jakimś drugim rzutem popołudniem zapukał listonosz i wręczył mojej żonie przesyłki. (o moim ekwipunku też pewnie kiedyś napiszę) Psychicznie już dawno temu nastroiłem się na bieganie w mrozie i śniegu. Pozostało mi tylko czekać na śnieg.

Sobota, godzina 5:15. Wyglądam przez okno - JEST! Ale, ale tylko na dachach domów i na samochodach. Na trawnikach same reszteczki, a ulice czarne. Do tego deszcz.



Deszcz padał przez cały dzień. A przez cały dzień w prognozach mówili o opadach ŚNIEGU z deszczem. Inny jest ten nasz Zamość... No, ale sobota w tygodniu jest tylko jedna, więc jak głosi pewne powiedzenie: "czy to zima, czy to lato, każdy skin ma depilator" - eee, nie bardzo nam pasuje.

Czy deszcz, czy słońce, pobiegać trzeba. A więc deszczowo było. Ducha mego jednak płaczliwe niebo nie złamało, przystopowało tylko chęci wyruszenia gdzieś dalej. To w sumie normalne - nie ma nic rozsądnego w moknięciu do suchej nitki i wsiadaniu do samochodu. Po czymś takim od razu wchodzi się pod gorący prysznic i popija się wodę/herbatę z cytryną.

Gdzie więc byłem? Pobiegłem obwodnicą w miejsce, gdzie spędziłem dzieciństwo, odwiedziłem rodziców, wypiłem gorącą herbatę, zjadłem banana i wyruszyłem w drogę powrotną do domu. Miałem wracać też obwodnicą, ale że to tak trochę nudnawo, to pobiegłem przez miasto. Może kogoś zainspiruje widok biegnącego w deszczu... Choć większość pewnie myślała sobie "co za idiota/debil - przecież pada! Zaraz będzie zdychał na płuca". Mhm, mówcie mi jeszcze. To też sprawa tego w czym się biega, ale to na inny odcinek.

Biegnąc ulicą Peowiaków mija się stary cmentarz. Z racji zblizających się świąt wstąpiłem więc na grób pradziadków. O mały włos nie znalazłbym tego miejsca - brak mojej orientacji w terenie dla kogoś, kto mnie zna jest wręcz legendarny, a ktoś, kto tego nie wie, myśli pewnie, że udaję... Z lewej strony tego pomnika ktoś posadził takie dwu mterowe drzewa, które całkowicie zasłaniają grób pradziadków AKURAT od tej strony, od której ja wchodziłem. Musiałem wybiec z cmentarza i wejść tym samym wejściem, co zawsze. I okazało się, że dobrze biegłem i byłem zaraz obok, tylko właśnie przez te chaszcze nie dało się zobaczyć grobu. Ciężko coś odczytać z tablicy. Ktoś, kto to robił dał ciała - przy zamówieniu można było zaznaczyć, że nic nie będzie widać... Jak był stary pomnik, to zawsze można było sobie przypomnieć, kiedy umarła prababcia i pradziadek, a teraz ni chu chu... Obok jest też pochowana ciocia.


Po powrocie szybki, gorący prysznic, herbata z cytryną i miodem, ubrania na kaloryfer, buty pod kaloryfer i... powrót do normalności. Wyszło nieco ponad 10 km w godzinkę.



Na niedzielę zaproponowałem sobie (i od razu wyraziłem zgodę) wizytę na cmentarzu komunalnym, przeze mnie zwanym "nowym". Tam leży pochowany dziadek, babcia i wujek. Grób dziadka znajdę, ale z babcią i wujkiem zawsze miałem problemy, więc nie wiem jak to będzie. (to właśnie ten cholerny brak orientacji!).

czwartek, 25 października 2012

Po co biegam?



Jeszcze parę miesięcy temu nie powiedziałbym o sobie, że zostanę biegaczem. Najmniejszy wysiłek biegowy kończył się bardzo szybko potworną zadyszką i kolką, która uniemożliwiała dalszy bieg. Ale z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc było coraz lepiej i w końcu mogę siebie nazwać prawdziwym biegaczem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jestem na samym początku rozwoju, ale jakieś perspektywy mam - choćby dlatego, że udało mi się zaliczyć bez specjalnych przygotowań dystans półmaratonu, czyli 22 km. Pobiegłem z domu do Zawady i z powrotem i wcale nie czułem się, jakbym dokonał czegoś wielkiego. Duuużo jeszcze przede mną, bo czas w jakim to zrobiłem jak dla mnie jest do znaczącej poprawy, ale liczy się to, że się po prostu udało.

Dobrze, czyli jestem biegaczem. Ale po co? Po co rozciągać się i rozgrzewać przed każdym wyjściem, po co ubierać się w dziwne ciuchy, po co biegać z telefonem i słuchawkami na uszach, po co wychodzić kiedy pada, jest zimno, po co się męczyć i dla kogo się tak poświęcam?

To po części pewnie tęsknota za tym, co miałem, a co bezmyślnie utraciłem - zdrowie, kondycję i kaloryfer na brzuchu. Biegam więc, aby poprawić te trzy rzeczy. Poprawa kondycji nastąpiła, to mogę powiedzieć bez zająknięcia. Czuję to każdego dnia, choćby dlatego, że nie potrzebuję na przykład popołudniowej drzemki, bez której nie wyobrażałem sobie normalnego funkcjonowania jakiś czas temu.

Ze zdrowiem jest jeszcze lepiej - oprócz tego, że mam mnóstwo dodatkowej energii, to jeszcze dzięki bieganiu codzienne stresy wyparowują gdzieś wraz z potem. Jeszcze jeden przykład jak bieganie wpływa na zdrowie: jakiś czas temu odezwały się moje zatoki (zawsze mam problem na jesień i wiosną). Zwykle kończyło się to zwolnieniem z pracy i sporym rachunkiem w aptece. A ostatnio po dwóch tygodniach ciągłych, codziennych treningów choroba odeszła. Oczywiście wspomagałem się gripexem i po każdym treningu, kiedy jest zimno obowiązkowo wypijam szklankę ciepłej wody z sokiem z cytryny, ale jestem pewny, że to właśnie dzięki bieganiu choroba była nieporównywalnie znośniejsza i ustąpiła bez wygrzewania się w domu.

A jeśli chodzi o kaloryfer, to cóż... Już jest, ale zawsze może być wyraźniejszy :-) Oczywiście samo bieganie nie wystarczy, ale przyczynia się znacząco do spalania tkanki tłuszczowej, a to najważniejszy krok w kierunku rzeźbienia brzucha. (o ćwiczeniach kiedyś pewnie napiszę)

Bieganie w pewien sposób staje się przeżyciem mistycznym. (Oczywiście po osiągnięciu pewnego poziomu. Nie ma nic magicznego, ani mistycznego w kolce lub skurczach żołądka, albo w niemożności złapania oddechu.) Powoduje to zapewne rytm, który narzucają nam uderzenia naszych stóp o podłoże. To tak, jakbyśmy wprowadzali się w pewien trans. Tak, jakby w naszej głowie grał jakiś bębenek: tum, tum, tum, tum... Zresztą każdy, kto nieco dłużej biega może potwierdzić, że po paru kilometrach jest zupełnie obojętne, czy przebiegnie się kolejne 3, 5 czy 10 km.

Kiedy biegnę wiem, że mogę liczyć tylko na siebie. To jak uczenie się swojego ciała na nowo. Muszę wiedzieć, czy biec następne 3 kilometry, bo przecież tyle samo będę musiał pokonać wracając. Dużo osób na początku przygody z bieganiem próbuje szukać osoby towarzyszącej. Robi się to po to, by nie wymigiwać się od treningu, ale też po to by mieć kogoś do towarzystwa. Ja szczerze mówiąc preferuję samotność w drodze. Czy czuję się wtedy samotny? Nie, absolutnie. Jestem sam ze sobą, z całą masą myśli i przeżyć, które podczas biegania jest czas poukładać, posegregować, rozwiązać. Jasne, że czasem miło by było pobiegać z kimś, ale rozpatrywałbym to tylko w ramach jakiegoś odstępstwa od reguły, a nie normy.

Bieganie uczy pokory. Podczas treningu biegowego nie da się oszukiwać - jeśli mamy gorszy dzień, a mimo wszystko próbujemy bić swoje rekordy, możemy być pewni na 100%, że następnego dnia odczujemy to w mięśniach/kościach. Albo też nabawimy się jakiejś nieciekawej kontuzji. Mi się narazie udało bez żadnych naciągnięć/zerwań/zwichnień przebiegać jakieś 8 miesięcy i oby tak dalej.

Bieganie uczy też upartości. Każdy po pewnym czasie zaczyna biegać mając w głowie jakiś cel. Ale zanim wymarzymy sobie jakiś "nieosiągalny" wynik, zaczyna się od malutkich kroczków - pierwsze 3 km, pierwsze 30 minut nieprzerwanego biegu itd. To nasz upór pozwala piąć się na kolejne szczeble drabiny rozwoju jako biegacza.

A najważniejsze - bieganie daje czystą radość. Nie ma co przekonywać o tym kogokolwiek. Tego trzeba doświadczyć samemu. Ponoć jakieś badania naukowe dowodzą, że długotrwały, jednostajny wysiłek zwiększa poziom endorfin, czyli hormonów szczęścia. Zgadzam się z tym. Nie ma to jak zmęczyć się porządnie, tylko po to, by po jakimś czasie dostać zastrzyk energii i pozytywnych fluidów.

Ale ja tak sobie mogę pisać, a ktoś może to sobie czytać, a chodzi o to, żeby samemu się zmusić. Zwykle trwa to jakiś tydzień, może dwa. Potem powoli zaczynamy się przyzwyczajać do naszego nowego trybu życia (na bieganie zawsze jest czas - rano, przed pracą, popołudniu, wieczorem, nocą). I tak po pierwszym miesiącu nie ma już odwrotu. Bez biegania nie możemy żyć, a każdy dzień bez treningu wydaje się dniem straconym...

PS. Czekam na buty trailowe i pierwszy śnieg. Ale będzie zaje SUPEROWO! :-)

A na koniec filmik, po którym nigdy nie mam już wątpliwości, czy iść biegać, czy nie:


wtorek, 23 października 2012

Piekło na drogach

Dzisiaj trochę przemyśleń o polskich drogach/kierowcach, a dokładniej o drogach/kierowcach w okolicach Zamościa. Sporo się niestety napatrzę każdego tygodnia, gdyż do pracy dojeżdżam i szczerze mówiąc czasem szlag mnie trafia, kiedy widzę pewne rzeczy.

I przy okazji troszkę muzyki powiązanej z tematem.

Ruszamy ostro!


Grzech nr 1 - nie włączanie świateł. Ile można jeździć nie włączając tych cholernych świateł?? Wydaje mi się, że policja w tej sprawie jest zbyt pobłażliwa, bo jakby tak jeden z drugim dostali mandacik to by pamiętali na drugi raz. Czasem jadąc do lub z pracy, albo biegnąc chodnikiem udaje mi się naliczyć całkiem sporo takich lekkoduchów. Przykład: podczas 30 minutowego biegu pewnego wieczoru "przyłapałem" 6 samochodów bez świateł. Gdzie jest policja? Przecież to całkiem spore wpływy do kasy za leciutką robotę - wystarczy stanąć na poboczu i zatrzymywać - kierowcy bez świateł są nieświadomi tego i zwykle tylko zwalniają, żeby nie zapłacić za prędkość. Jeszcze bardziej to mnie wkurzają tacy, którym daje się znać, że jedzie bez świateł a ten/ta nic - nie wiadomo gdzie się patrzy lub o czym myśli, skoro nie widzi jadącego z naprzeciwka i mrugającego samochodu.



Kolejna rzecz odnośnie świateł to te przeklęte diodki. Ludzie! po jaką cholerę wy to zakładacie? Co was przekonuje do tego, żeby się w to bawić? Przecież powierzchnia świecąca reflektorów w samochodzie a tych diodek jest nieporównywalna! (to jak męska dłoń do paznokcia!) Jeśli to z oszczędności, to jak cię nie stać na żarówkę H7 czy coś, to po co w ogóle używasz samochodu? Pół biedy, jeśli te diodki zamontowane są w okolicach świateł, ale jak ktoś montuje je 10 cm od asfaltu, gdzieś przyklejając do zderzaka to już lekka przesada. Raz w miejscu pracy na drodze widziałem zabawną (?) sytuację: VieśWóz skręcał w prawo i kiedy zapalał się kierunkowskaz, gasły diodki z przodu, a kiedy gasł kierunkowskaz, światełka zapalały się na nowo. Jupi! Zupełnie jak podczas świąt bożonarodzeniowych! Tyle że samochody to nie choinki!!!



I busiarze z takimi światełkami - następni popaprańcy. Nie dociera do nich, że jako przewoźnicy muszą zapewnić jak największe bezpieczeństwo pasażerom?? (Pytanie retoryczne - który busiarz myśli o bezpieczeństwie, skoro zwykle jeżdżą jakby wieźli worki kartofli, a nie ludzi...)



Światła mają sprawiać, że samochód jest widoczny na drodze. Dodatkowo mówią mi one, że najprawdopodobniej samochód z włączonymi światłami, który widzę przed sobą porusza się.


To jeszcze traktorzyści. To samo. Czy ciągnik jest zwolniony z obowiązku jazdy na światłach? Jasne, że nie.


I skuterzyści... Zdarzają się tacy, co dzieci (nieprzepisowo) podwożą do szkoły i świateł nie włączają...


Grzech nr 2 - ścinanie zakrętów i nie mieszczenie się w swoim pasie ruchu. I tu mnie coś trafia po prostu jak natknę się na kogoś takiego. Ścinanie zakrętów może być spowodowane według mnie z dwóch powodów:


1) albo ktoś nie umie kierować pojazdem i w takim przypadku dobrze by było zrobić sobie kurs doszkalający zanim komuś zrobi się krzywdę;


2) nadmierna prędkość przy wchodzeniu w zakręt. Tu rada jest prosta - zmniejsz prędkość. Naprawdę nie pojmuję, jak można wjeżdżać komuś na pas przeciwległy kiedy się skręca. Przecież jeśli dwóch takich idiotów spotka się na jednym zakręcie to mamy gotowe zderzenie czołowe na łuku zakrętu - teoretycznie coś, co nie ma prawa się zdarzyć! A jednak. Dlatego jeśli tylko widzę, że ktoś za bardzo odbija w moją stronę - trąbię. Niech się na drugi raz zastanowi. Można też zauważyć, że coraz więcej kierowców w nosie ma linie wyrysowane na jezdni. Bardzo dobrze to widać teraz przejeżdżając przez Jacnię - droga nowa, linie świeże a palanty jeżdżą jakby linii wcale nie widzieli...


Grzech nr 3 - nie używanie kierunkowskazów. Bo po co, nie? Przecież to trzeba palcem sięgnąć do dźwigienki... Taki wysiłek! Albo oszczędność, bo przecież pomarańczowe żaróweczki to luksus. Niech się zastanowią ci, co jeżdżą z żółtą naklejką "motocykle są wszędzie" i nie używają kierunków np. przy zmianie pasów. Ja to zauważę, bo utrzymuję bezpieczną odległość, ale motocyklista, który bez problemu rozpędza się do 70-80 km/h w kilka sekund nawet nie będzie miał szans odbijać...


A jeśli chodzi o drogi, to cóż... jest jeszcze wiele do zrobienia, ale to już kwestie samorządowe. Natomiast to, co wyżej sami możemy zmienić. Czego sobie i wszystkim kierowcom życzę.

Na koniec polski klasyk i coś śmiesznego. :-)



poniedziałek, 22 października 2012

Późną porą

Post testowy - bieg po 22:00 w lekkiej mgiełce + dwa zdjęcia. Dobiłem tym biegiem do 150 km w miesiącu. Wydawało mi się to ambitnym założeniem ale wiem, że mogę więcej!


niedziela, 21 października 2012

Na grzyby!

Ludzie mówią, że jest dużo grzybów. Spróbujemy z żoną zweryfikować te informacje. Jeszcze nie wiem, gdzie pojedziemy, ale będzie to kierunek do Krasnobrodu. Fajnie by było coś znaleźć, bo choć grzybów zbierac nie umiem (Żabko! Co to? A ten?) to lubię kapustę z grzybami, uszka czy sos śmietanowy ze świeżymi grzybami. Ojej, i po co to pisałem! W sumie wczoraj sam coś tam widziałem, a to wszystko tylko na poboczu, więc jak się wejdzie głębiej w las to na pewno coś się znajdzie. Fajnie też będzie móc po prostu pooddychać leśnym powietrzem.

Po powrocie...
Grzyby są, rzeczywiście. Byliśmy w Suchowoli, w Hutkowie i za Krasnobrodem, przed Wólką Husińską. To ostatanie miejsce jest świetne - piękny las i sporo grzybów.

Zdjęcia:
































Jedna uwaga - fotografie grzybów nie koniecznie przedstawiają i przedstawiać będą grzyby jadalne! Fotografuję to, co wydaje mi się warte sfotografowania, nawet jeśli grzyb jest śmiertelnie trujący.

Mniam! :-)

Mały update

Wczorajsza relacja do idealnych nie należy. Ciężko mi się pisało z powodu zmęczenia, zszarpanych nerwów, późnej pory i wyjątkowości dnia. 20 października to dzień dla mnie szczególny podwójnie i z tego powodu nie mogłem od razu zrelacjonować go. Zrobiłem to dopiero po 21:00, ale z uwagi na to, że w międzyczasie obrabiałem zdjęcia i renderowałem filmik (co doprowadziło mnie do skraju wytrzymałości psychicznej) całość ukończyłem po 23:00.
Jeśli chodzi o film, to blogger i tak go zepsuł, bo w oryginale wygląda dużo lepiej. Chyba powinienem to zrobić nieco na około - wrzucić na youtube i stamtąd zlinkować na blogu. Może tak zrobię, ale nie wiem.
A czego zabrakło w relacji? Łącznie cały trening połączony ze zwiedzaniem i robieniem zdjęć zajął ok. 1 godz. 45 min. W tym czasie przebyłem nieco ponad 9 km. Biorąc pod uwagę dystans to czas jest beznadziejny, ale nie o to chodziło. Najważniejsze, że czułem w nogach, że trening się odbył. Szkoda tylko, że nie przebiegłem o 3 km więcej - miałbym wtedy zrealizowany cel treningowy - przebiec w październiku 150 km. Pewnie dzisiaj to dokończę, bo najmniejszy dystans jaki teraz pokonuję to troszkę ponad 5 km. A dziś dopiero 21! Całkiem niezły wynik. Tylko założenie treningowe do niczego - nie biega się codziennie tak jak ja, ale nie mogłem się powstrzymać. Coś mnie wyganiało z domu każdego dnia i zmuszało do biegu :) W listopadzie dobrze by było, gdyby te 150 km powtórzyć, ale biegając co drugi dzień.
Zapomniałem jeszcze dodać, że wracając z kaplicy spotkałem uczniów ZSO, którzy realizowali zajęcia z paniami Bożenką i Marysią. Pozdrawiam jeszcze raz!
A biegnąc do Wólki Husińskiej nie sposób było nie zauważyć grzybiarzy! Ponoć trwa właśnie wysyp grzybów. Może to dlatego udało mi się sfotografować całkiem przystojnego maślaka? (na grzybach się nie znam, więc nie wiedziałem, że to maślak, ale zobaczyłem, że ma gąbkę, a nie blaszki, to pomyślałem, że jadalny i cyknąłem. Ale i tak nie zebrałem go)
A na koniec zajrzałem jeszcze na chwilkę na stadion w Krasnobrodzie, gdzie chłopcy z gimnazjum grali mecz. Do przerwy prowadzili 1:0 i z tego co widziałem, to zdominowali rywala (Maciek niewiele miał do roboty) całkowicie, więc o ile nie odpuścili w drugiej części gry, to z pewnością wygrali. Pozdrawiam wszystkich kopiących piłkę, siedzących na ławce i trenera.
Teraz mi lepiej :)

sobota, 20 października 2012

Trening w Krasnobrodzie


Jakiś czas temu wymyśliłem sobie, że pewnego dnia wyskoczę na trening gdzieś w nowe miejsce. Bieganie po tych samych trasach może być po iluś setkach nieco monotonne, więc warto pomyśleć o czymś innym. I tak sobie myślałem, że wyskoczę do Suchowoli, albo wyląduję gdzieś pod Zamościem lub umówię się z kolegą jeżdżącym na rowerze na przykład na Szumach. I tak pośrednio było - tydzień temu zaproponowałem takie właśnie spotkanie w Krasnobrodzie, ale się nie udało. Ja jednak poczyniłem pewne zobowiązania i już nie wypadało mi się wycofywać, wieć dzisiaj, rankiem po 8:30 wyjechałem do rzeczonego Krasnobrodu. Na miejsce przybyłem około 9:10. Samochód zaparkowałem obok figury przy której znajduje się drogowskaz wskazujący kierunek do kaplicy św. Rocha. Oto i zdjęcia:




Aura, jaka panowała o tej porze nie była zbyt zachęcająca do ruszania się, ale tak to może sobie myśleć miłośnik schabowych i Klanu, więc po przygotowaniu się do wyruszenia i pstryknięciu tych zdjęć telefonem wyruszyłem wolnym biegiem (truchcikiem?) w stronę kaplicy. I tu mam taki mały eksperyment - film z telefonu:


Mój oddech, który słychać w nagraniu to dowód na to, że przez drogę biegłem, ale kręcąc film musiałem zrezygnować z biegu, bo całkiem nic nie dało by się zobaczyć. A angielski głos to aplikacja, z którą zawsze biegam - runkeeper. I tu należą się pewne słowa, których nie lubię wypowiadać i pisać - nigdy film, ani zdjęcie nie odda tego, co się czuje patrząc własnymi oczami, czując pod stopami grunt i wdychając to niepowtarzalne powietrze właściwe tylko dla danego miejsca i wypełniające nasze płuca w danej chwili. Jednym słowem miejsca takie, jak to trzeba odwiedzić samemu, do czego gorąco zachęcam! I porcja zdjęć:










Człowiek, kiedy jest sam w lesie może przekonać się jak wielką siłą jest natura. W starym lesie czuć Ducha Ziemi - pradawną moc, która drzemie ukryta gdzieś pod liśćmi, czai się między konarami. A do tego trafić się może jakiś dzięcioł, który odłupuje kawały kory, które następnie spadają w dół zbocza szeleszcząc liśćmi i trafiają z głuchym uderzeniem w kaplicę - idzie się przestraszyć.
Sama droga do kaplicy do zbyt wymagających biegowo nie należy, za to schody okalające ją to już porządne wyzwanie. Szkoda tylko, że są tak niebezpieczne - łatwo się tam pośliznąć, więc nie polecam szybkiego wchodzenia. Jakbyśmy nie pokonywali tych schodów to jest ich tyle i są tak strome, że i tak nam podniosą tętno. No i w sumie w pół godziny załatwiłem kaplicę. Wracać do domu nie było sensu. A do tego zaczęło wychodzić słońce, które sprawiło, że kolory drzew, liści i mchu nagle nabrały takich barw, że grzechem było by wracać.

























Więc udałem się za namową pewnego Szymona w stronę Wólki Husińskiej.
I tak, jak pisałem, że droga do kaplicy to pikuś, tak dobiegnięcie do Wólki to już nie lada wyczyn - te górki i góreczki to tak miło wyglądają zza szyby samochodu, ale jak idzie to pokonać pieszo to się robi nieciekawie... Jak dla kogo! Mi się podobało, choć parę razy czułem jakbym miał zasłabnąć. Pewnie wynikało to po części z tego, że nie zjadłem takiego śniadania jak powinienem (jeden banan) ale też dlatego, że pierwszy raz biegłem po lesie i nie spodziewałem się, że zgłodnieję tak szybko i tak bardzo! Droga do Wólki, a właściwie drzewa po obu stronach były przepiękne, co częściowo pokazują zdjęcia:













































Czy trzeba coś dodawać?

(może mapkę...)



Do posłuchania i pomyślenia: