Jeszcze parę miesięcy temu nie powiedziałbym o sobie, że zostanę biegaczem. Najmniejszy wysiłek biegowy kończył się bardzo szybko potworną zadyszką i kolką, która uniemożliwiała dalszy bieg. Ale z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc było coraz lepiej i w końcu mogę siebie nazwać prawdziwym biegaczem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jestem na samym początku rozwoju, ale jakieś perspektywy mam - choćby dlatego, że udało mi się zaliczyć bez specjalnych przygotowań dystans półmaratonu, czyli 22 km. Pobiegłem z domu do Zawady i z powrotem i wcale nie czułem się, jakbym dokonał czegoś wielkiego. Duuużo jeszcze przede mną, bo czas w jakim to zrobiłem jak dla mnie jest do znaczącej poprawy, ale liczy się to, że się po prostu udało.
Dobrze, czyli jestem biegaczem. Ale po co? Po co rozciągać się i rozgrzewać przed każdym wyjściem, po co ubierać się w dziwne ciuchy, po co biegać z telefonem i słuchawkami na uszach, po co wychodzić kiedy pada, jest zimno, po co się męczyć i dla kogo się tak poświęcam?
To po części pewnie tęsknota za tym, co miałem, a co bezmyślnie utraciłem - zdrowie, kondycję i kaloryfer na brzuchu. Biegam więc, aby poprawić te trzy rzeczy. Poprawa kondycji nastąpiła, to mogę powiedzieć bez zająknięcia. Czuję to każdego dnia, choćby dlatego, że nie potrzebuję na przykład popołudniowej drzemki, bez której nie wyobrażałem sobie normalnego funkcjonowania jakiś czas temu.
Ze zdrowiem jest jeszcze lepiej - oprócz tego, że mam mnóstwo dodatkowej energii, to jeszcze dzięki bieganiu codzienne stresy wyparowują gdzieś wraz z potem. Jeszcze jeden przykład jak bieganie wpływa na zdrowie: jakiś czas temu odezwały się moje zatoki (zawsze mam problem na jesień i wiosną). Zwykle kończyło się to zwolnieniem z pracy i sporym rachunkiem w aptece. A ostatnio po dwóch tygodniach ciągłych, codziennych treningów choroba odeszła. Oczywiście wspomagałem się gripexem i po każdym treningu, kiedy jest zimno obowiązkowo wypijam szklankę ciepłej wody z sokiem z cytryny, ale jestem pewny, że to właśnie dzięki bieganiu choroba była nieporównywalnie znośniejsza i ustąpiła bez wygrzewania się w domu.
A jeśli chodzi o kaloryfer, to cóż... Już jest, ale zawsze może być wyraźniejszy :-) Oczywiście samo bieganie nie wystarczy, ale przyczynia się znacząco do spalania tkanki tłuszczowej, a to najważniejszy krok w kierunku rzeźbienia brzucha. (o ćwiczeniach kiedyś pewnie napiszę)
Bieganie w pewien sposób staje się przeżyciem mistycznym. (Oczywiście po osiągnięciu pewnego poziomu. Nie ma nic magicznego, ani mistycznego w kolce lub skurczach żołądka, albo w niemożności złapania oddechu.) Powoduje to zapewne rytm, który narzucają nam uderzenia naszych stóp o podłoże. To tak, jakbyśmy wprowadzali się w pewien trans. Tak, jakby w naszej głowie grał jakiś bębenek: tum, tum, tum, tum... Zresztą każdy, kto nieco dłużej biega może potwierdzić, że po paru kilometrach jest zupełnie obojętne, czy przebiegnie się kolejne 3, 5 czy 10 km.
Kiedy biegnę wiem, że mogę liczyć tylko na siebie. To jak uczenie się swojego ciała na nowo. Muszę wiedzieć, czy biec następne 3 kilometry, bo przecież tyle samo będę musiał pokonać wracając. Dużo osób na początku przygody z bieganiem próbuje szukać osoby towarzyszącej. Robi się to po to, by nie wymigiwać się od treningu, ale też po to by mieć kogoś do towarzystwa. Ja szczerze mówiąc preferuję samotność w drodze. Czy czuję się wtedy samotny? Nie, absolutnie. Jestem sam ze sobą, z całą masą myśli i przeżyć, które podczas biegania jest czas poukładać, posegregować, rozwiązać. Jasne, że czasem miło by było pobiegać z kimś, ale rozpatrywałbym to tylko w ramach jakiegoś odstępstwa od reguły, a nie normy.
Bieganie uczy pokory. Podczas treningu biegowego nie da się oszukiwać - jeśli mamy gorszy dzień, a mimo wszystko próbujemy bić swoje rekordy, możemy być pewni na 100%, że następnego dnia odczujemy to w mięśniach/kościach. Albo też nabawimy się jakiejś nieciekawej kontuzji. Mi się narazie udało bez żadnych naciągnięć/zerwań/zwichnień przebiegać jakieś 8 miesięcy i oby tak dalej.
Bieganie uczy też upartości. Każdy po pewnym czasie zaczyna biegać mając w głowie jakiś cel. Ale zanim wymarzymy sobie jakiś "nieosiągalny" wynik, zaczyna się od malutkich kroczków - pierwsze 3 km, pierwsze 30 minut nieprzerwanego biegu itd. To nasz upór pozwala piąć się na kolejne szczeble drabiny rozwoju jako biegacza.
A najważniejsze - bieganie daje czystą radość. Nie ma co przekonywać o tym kogokolwiek. Tego trzeba doświadczyć samemu. Ponoć jakieś badania naukowe dowodzą, że długotrwały, jednostajny wysiłek zwiększa poziom endorfin, czyli hormonów szczęścia. Zgadzam się z tym. Nie ma to jak zmęczyć się porządnie, tylko po to, by po jakimś czasie dostać zastrzyk energii i pozytywnych fluidów.
Ale ja tak sobie mogę pisać, a ktoś może to sobie czytać, a chodzi o to, żeby samemu się zmusić. Zwykle trwa to jakiś tydzień, może dwa. Potem powoli zaczynamy się przyzwyczajać do naszego nowego trybu życia (na bieganie zawsze jest czas - rano, przed pracą, popołudniu, wieczorem, nocą). I tak po pierwszym miesiącu nie ma już odwrotu. Bez biegania nie możemy żyć, a każdy dzień bez treningu wydaje się dniem straconym...
PS. Czekam na buty trailowe i pierwszy śnieg. Ale będzie
A na koniec filmik, po którym nigdy nie mam już wątpliwości, czy iść biegać, czy nie:
Gratuluje nowej pasji :) Gdy czytam Twoje posty to czuć dużą energie i optymizm. Niesamowite ile radości może dać bieganie :P też chciałabym mieć tyle samozaparcia i w końcu pójść pobiegać, ale cały czas coś mi przeszkadza. Mam nadzieje że kolejne posty dadzą mi większego 'kopa'. Pozdrawiam! :D
OdpowiedzUsuńDziękuję. Ja też zaraziłem się czytając bloga: www.marcinkargol.pl Pora roku niestety nie będzie zachęcała do biegania, ale ja postanowiłem nie poddawać się schematom i zamierzam biegać cały rok. Inspiracją jest pewien osobnik, o którym pewnie wspomnę w kolejnych postach.
OdpowiedzUsuń