środa, 2 lipca 2014

Znów biegam

Znalazłem w końcu odrobinkę czasu, żeby zamieścić nowy wpis na moim blogu.

Pierwsza sprawa - dlaczego tak długo nic nie wpisywałem? Cóż frustracja spowodowana przerwą w bieganiu z powodu bólu nie sprzyjała jakoś zaglądaniu na tego bloga. Po ostatnim wpisie myślałem, że ból szybko przejdzie i wszystko będzie jak dawniej. A tymczasem ból nie przechodził.

Lekarze stwierdzili, że to kontuzja przeciążeniowa i że wystarczy odpoczynek. Dwa prześwietlenia też nic nie wykazały. Maści, smarowidła, zimne okłady i bandaże elastyczne miały pomóc, a tymczasem dziś mamy początek lipca 2014 r. i dopiero ból przechodzi całkowicie.

Za każdym razem, kiedy już wydawało mi się, że nic mnie nie boli wychodziłem na krótkie bieganie, ale boleć zaczynało jeszcze przed ukończeniem 1 km, więc szybko się to kończyło. I potem znowu - opuchlizna, ból, leczenie, rozpacz, przerwa w bieganiu.

Żeby jakoś naprawić nogę zamówiłem sobie czerwoną taśmę rehabilitacyjną, po której użyciu wzmocniłem nieco ścięgna i mięśnie od kolan w dół. Ale to wciąż było za mało.

Kiedy skończyła mi się cudowna maść z heparyną, czyli Lioton 1000 wpadłem na pomysł, że mogę spróbować przyjmować najzwyklejszy paracetamol, który przecież też ma właściwości przeciwzapalne, a kosztuje dużo mniej. I nagle okazało się, że mam rację - z dnia na dzień ból stawał się coraz mniej dokuczliwy.

Następnie zacząłem ćwiczyć z ciężarami i rozciągać się. I jak się potem okazało był to chyba strzał w dziesiątkę, bo 13 czerwca wyszedłem zrobić sobie małe kółeczko i po niecałych 4 km noga mocno nie bolała. Albo wcale nie bolała, tylko w mojej głowie tak się poprzestawiało, że w oczekiwaniu na ból sam go sobie wmówiłem.

A potem przyszedł wielki dzień - 16 czerwca, kiedy to urodził się mój Synek, Radosław i wszystkie plany i założenia musiały zostać zweryfikowane jeszcze raz.

Tydzień później, czyli 23 czerwca nie wytrzymałem i znów pobiegłem. Niecałe 5 km zrobiło się bez bólu ze strony nogi. Tylko serce i płuca krzyczały, że przerwa była za długa i od nowa muszę się uczyć biegać dłużej. Od tamtego dnia biegałem 6 razy, pokonując od 4 do 8 km. I co najważniejsze - ból wcale się nie pojawia, a nawet przechodzi. Już jest tak minimalny, że żeby go wyczuć muszę mocno ucisnąć miejsce, gdzie boli.

I jak to ja - siedząc w domu wynajdowałem sposoby na to, żeby jakoś sobie pomóc i zaradzić sytuacji. I dzięki allegro oraz niebywałemu zbiegowi sytuacji znalazłem coś, co być może będzie "lekiem na całe zuo" (jak to stwierdził pewien Kot).

Ale zanim zdradzę co to...

Na początku mojego biegania postrzegałem moje wyjścia jako formę odstresowania się - był to taki wentyl przez który uciekały ze mnie wszelkie negatywne emocje nagromadzone w ciągu dnia (zwykle biegałem wieczorem). Bieganie jawiło mi się, jako coś mistycznego, było przeżyciem szczególnym, zwłaszcza gdy biegłem w deszczu lub po kompletnie opustoszałym mieście (co w naszym zapyziałym Zamościu nie jest niczym niespotykanym). I jest tak nadal, choć mistycyzm jakoś uleciał.

Bardzo źle się stało, że od czasu poznania innych biegaczy z Zamościa zbyt mocno skupiłem się na pokonywaniu pewnych odcinków w założonym czasie, a nie na samej radości z biegania. Pewnie po części chęć dorównania / pokonania innych spowodowała kontuzję z którą tyle się borykałem. Dlatego od teraz wracam do korzeni - biegać będę wtedy, gdy będę miał ochotę i tyle ile mi się w danym momencie zechce. Koniec z umawianiem się na regularne treningi. Nie wykluczam okazjonalnych spotkań, ale nie ma mowy, żebym się zarzynał w imię wyższych racji. A udział w zawodach (ewentualnych) też będzie formą spędzenia miło czasu, a nie gnania na zabicie do mety, jakbym miał coś komuś udowadniać.

Ma być zabawnie. Ma być zdrowo. Ma być po mojemu. :)

Ale wracając do zaczętego wątku - kiedy czyta się słowa Scotta Jurka, kiedy ogląda się Tony'ego Krupicka lub Kiliana Jorneta bieganie znów nabiera tego szczególnego znaczenia. I aż chce się tak jak oni. Więc, żeby tak jak oni - biegać z radością przestawiam się na bieganie trochę bardziej naturalne - oto mój zakup:


Buty do biegania minimalistycznego, już niemal "barefoot" czyli na bosaka - Vibram FiveFingers Bikila LS. Przyjdą do mnie za ok. 10 - 14 dni, bo lecą aż ze Stanów (w polskim sklepie były prawie 150 zł droższe).

Pomysł zrodził się też po części dzięki http://heavyrunslight.wordpress.com/ który bombarduje mnie na facebooku zdjęciami w przeróżnych wynalazkach, które aż chce się chociaż przymierzyć. Do sandałów się nie przekonam, ale vibramy chodziły już jakiś czas za mną, tylko cena odstraszała.

I na koniec, żeby nie było, że kompletnie zwariowałem zamieszczę wideło z Chrisem McDougallem - autorem bestsellera "Born to Run", który rozmawiając z reporterem NY Timesa przekonuje o wyższości biegania na bosaka od biegania w buciorach:



Chciałbym dojść do takiej wprawy, żeby buty zakładać tylko zimą...

A póki co, przestawiam się na bieganie ze środka stopy tak, aby oduczyć się lądowania na pięcie. Jak przyjdą vibramy to trzeba będzie biegać z palców :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz